Ostatnio jadąc ciopągiem do Warszawy dopieściłem swoje stare opowiadanie, także chyba można je już czytać bez obawy o komentarze ze strony grammarnazistów. Zainteresowanym lekturą życzę cierpliwości, bo całość ma niecałe 29 stron maszynopisu.
Za przeproszeniem moderatorów, pozwolę sobie na tripple posting, gdyż w przeciwnym razie skrypt forum nie akceptuje mi posta ze względu na jego długość.
===================================================================
W liceum ogólnokształcącym numer dwa im. Bolesława Prusa pierwszy czerwca był zwyczajowo dniem poświęconym szkolnym zawodom sportowym na świeżym powietrzu. Choć wielu uczniów tej szkoły traktowało je jako wymówkę, by zostać w domu z uwagi na brak odbywających się wówczas lekcji, bądź uważała, że bierne obserwowania wysiłków kolegów i koleżanek stanowi znacznie lepszą rozrywkę, niż branie udziału w jakiejkolwiek konkurencji, i tak każdego roku cieszyły się one niemałym zainteresowaniem. Dość powiedzieć, że na widownię szkolnego stadionu tego właśnie dnia ściągało wielu ludzi z miasta, lubujących się w obserwowaniu zmagań młodzieży, a nierzadko też przybywały delegacje z innych liceów, pragnących sprawdzić się z uczniami „dwójki”. To wszystko sprawiało, że pierwszy dzień czerwca, szumnie obchodzony w podstawówkach i gimnazjach jako Dzień Dziecka, w tej placówce zawsze kojarzony był z atmosferą sportowej rywalizacji i duchem walki, wypełniającym wszystkich skłonnych wziąć udział w którejkolwiek z wielu organizowanych wówczas konkurencji.
Nic więc dziwnego, że przez ostatni tydzień maja zawody stanowiły temat rozmów większości uczniów klas drugich, którzy – z uwagi na wcześniejsze zakończenie roku szkolnego przez maturzystów – już wówczas byli najstarszym rocznikiem w szkole, co składało na nich również najwięcej obowiązków związanych z organizacją całego wydarzenia. Rada uczniowska, współpracując z dyrekcją i nauczycielami, dokładała wszelkich starań, by w tamtym roku zostało ono zorganizowane z jeszcze większym rozmachem i starannością, niż w latach poprzednich. Chodziły słuchy, że – oprócz zawodników z kilku innych liceów w mieście – pojawią się też specjalni goście z Krakowa. Nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego ktokolwiek z pobliskiej metropolii miałby sobie zawracać głowę małymi zawodami w ich mieścinie, niemniej jednak wszyscy z niecierpliwością oczekiwali dnia, w którym miała mieć miejsce kolejna wielka impreza sportowa w dziejach szkoły.
Najbardziej popularne zdawały się być biegi, zwłaszcza krótkodystansowe. O ile bowiem rzuty oszczepem bądź kulą, skoki o tyczce, w dal i wzwyż czy nawet gry zespołowe nie cieszyły się szczególnie wielkim zainteresowaniem, o tyle w dyscyplinach, gdzie liczyła się przede wszystkim szybkość, udział brało, wyłączając uczniów rywalizujących szkół, większość wszystkich zawodników z liceum numer dwa w ogóle. Choć tradycyjnie punktem kulminacyjnym całego dnia była sztafeta, niewiele mniej emocji budziły zawody w biegu na sto metrów, będące bodaj najbardziej obleganą konkurencją. Inne szkoły również zawsze stawiały duży nacisk właśnie na nią, wybierając najszybszych i najbardziej zawziętych uczniów do wzięcia weń udziału.
Maciek, średniego wzrostu, acz dobrze zbudowany drugoklasista o niedługich ciemnoblond włosach i niebieskich oczach, również nie mógł się doczekać dnia zawodów, a zwłaszcza tego krótkiego, ale też bardzo emocjonującego wyścigu, w którym sam zamierzał pobiec. Bardziej zaangażowany w sport niż w naukę, chętnie zapisał się do wzięcia udziału w kilku konkurencjach. Już w poprzedzającym roku udało mu się zabłysnąć jako zwycięzca dwóch z trzech dyscyplin biegowych, w których wystartował. Teraz zamierzał poprawić swój rekord, wygrywając biegi na sto i dwieście metrów oraz umożliwiając jego liceum zajęcia pierwszego miejsca w międzyszkolnej sztafecie.
Dzień zawodów był ciepły i słoneczny, niemal bezchmurny. Już od samego rana na szkolnym stadionie i jego trybunach panowało spore poruszenie związane z nadchodzącym wydarzeniem. Koło dziesiątej pojawili się delegaci z trzech pobliskich szkół ponadgimnazjalnych, witani gorąco przez dyrektora liceum numer dwa. Każda z grup zawodników przybyłych, by wziąć udział we wzajemnej rywalizacji, tłoczyła się w oddzielnych kątach stadionu, rzadko kiedy otwierając się na kontakt z uczniami innych placówek. Spodziewano się, że wkrótce rozpocznie się pierwsza konkurencja, jednak po powitaniu wszystkich gości, o których przybyciu było powszechnie wiadomo, nikt z dyrekcji ani ciała pedagogicznego nie ogłaszał jeszcze oficjalnego otwarcia zawodów. Maciek, który brał udział w biegach zaplanowanych w późniejszych godzinach dnia, siedział chwilowo na trybunach, przyglądając się reprezentantom innych szkół. Podobnie jak większość zgromadzonych, również był zaskoczony tym, że, pomimo obecności wszystkich spodziewanych uczestników, ceremonia rozpoczęcia wciąż się jeszcze nie zaczęła. Dla wielu jedynym wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy była plotka o tajemniczych gościach z Krakowa. „Czyżby, pytano siebie nawzajem, faktycznie ktoś ma stamtąd przyjechać?”
W pół godziny od zjawienia się uczniów ostatniej z goszczących na zawodach lokalnych szkół informacja ta potwierdziła się. Pod budynek liceum zajechał autokar, z którego wysiadło, ku powszechnemu zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, zaledwie kilkoro nastolatków i nastolatek, a oprócz tego z pięciu dorosłych opiekunów. Zazwyczaj delegacje przybywały z jednym nauczycielem, mającym pod swą opieką kilkunastu wychowanków, więc ta dysproporcja panująca w przybyłej grupie stanowiła obiekt powszechnych dyskusji zarówno wśród ludzi na trybunach, jak i zawodników zbitych ciasno w swoich kręgach na stadionie. Po powitaniu przyjezdnych przez dyrektora w megafonach zabrzmiał w końcu głos zapraszający wszystkich uczestników do udania się na środkową część stadionu i wysłuchania krótkiej mowy otwierającej zawody sportowe.
Jedynymi osobami niebędącymi pod wrażeniem tajemniczych gości było grono pedagogiczne liceum gospodarzy. Jednak uwaga pozostałych (zwłaszcza tych z sąsiednich placówek, do których najwyraźniej nie dotarły nawet pogłoski o planowanym przybyciu uczniów spoza miasta) była skupiona prawie wyłącznie na nich, szczególnie gdy zostali przedstawieni mętnie jako „młodzież z Krakowa”, bez podania choćby nazwy ich szkoły. Z jakiegoś powodu nie niepokoiło to jednak przybyszów, którzy stali spokojnie, nie zdradzając nawet cienia świadomości bycia obserwowanymi przez tyle par oczu.
Maciek odczuwał umiarkowane zainteresowanie zagadkową grupą. Gdy oglądał z trybun ceremonię rozpoczęcia i słuchał uroczystych słów dyrektora, krakowiacy, nie okazujący żadnego niecodziennego zachowania, powoli tracili u niego na znaczeniu. W końcu uznał, że nie ma sensu dłużej poświęcać im uwagi. Zszedł więc na dół i udał się w stronę boiska, by dołączyć do swoich kolegów, z których część przygotowywała się do pierwszej konkurencji: rzutu młotem.
- Jak nastroje? – spytał Maciek jednego chłopaka z sąsiedniej klasy, rozgrzewającego się przed rozpoczęciem otwierającej zawody dyscypliny, w której sam brał udział.
- Całkiem nieźle. Ci z jedynki wyglądają na mocnych, ale z resztą powinniśmy sobie poradzić – odparł zapytany, nie przerywając ćwiczeń. – Zastanawiają mnie tylko te dzieci specjalnej troski, co przyjechały ostatnie. Nie wiem, skąd się tu wzięły i czy naprawdę liczą na to, że w cokolwiek wygrają. Jak dla mnie to jakaś banda dziwaków.
Maćkowi nie spodobało się określenie „dzieci specjalnej troski”, ale nie drążył tematu. Właściwie to sam podejrzewał, że ich goście z dużego miasta nie należą do najzwyczajniejszych ludzi. Zabrakło mu jednak okazji, by przyjrzeć im się na tyle uważnie, żeby wydawać jakiekolwiek osądy, a nie należał do ludzi formujących je nazbyt pochopnie. Postanowił więc po prostu obserwować, jak będą przebiegać zmagania w kolejnych dyscyplinach pomiędzy uczniami wszystkich konkurujących szkół, zanim zacznie przygotowywać się do swojego biegu.
Pierwszy rzucał młotem chłopak rozmawiający wcześniej z Maćkiem. Wbrew nadziejom całej szkoły nie wyszło mu to najlepiej, więc odszedł na bok, skwaszony, nie chcąc z nikim rozmawiać o swojej porażce. Co prawda w tej konkurencji brał udział jeszcze jakiś pierwszoklasista, jednak nikt nie spodziewał się po nim wiele. Tak więc, gdy reprezentanci wszystkich placówek oraz kolejny zawodnik z liceum numer dwa oddali swoje rzuty, okazało się, że ich wyniki były najsłabsze. Maciek i jego koledzy mieli więc ponure miny, gdy poszli, by obserwować kolejną dyscyplinę (skok o tyczce), do której już rozgrzewała się któraś dziewczyna z ich klasy.
Jednak w umyśle chłopaka pozostał obraz miotacza z krakowskiej grupy. Oddał dość dobry rzut, który zagwarantował mu trzecie miejsce. Tylko kilka rzeczy wydawało mu się w tym wszystkim dziwnymi. Po wywołaniu imienia ucznia z Krakowa przez megafon, obwieszczając tym samym jego kolej, jeden z licznych opiekunów, przybyłych wraz ze swą mała grupą, zbliżył się do wywołanego młodzieńca i zaprowadził go na miejsce, z którego miał rzucać. Zanim odszedł, zdawał się trzymać chłopca dłuższą chwilę za dłoń – a przynajmniej tak wyglądało to z daleka. Gdy zaś przyszła kolej na następnego zawodnika, jego poprzednik nie ruszył się, dopóki nie podbiegł do niego ten sam mężczyzna, co wcześniej, i nie poszedł z nim na bok. To wszystko sprawiało wrażenie, że ci młodzi ludzie faktycznie nie są tak do końca zwykli, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza, że – jak zauważył Maciek obserwując pozostałe dyscypliny – podobne sceny miały miejsce również podczas innych konkurencji.
Starając się, mimo wszystko, zanadto tym nie przejmować, wkrótce rozpoczął przygotowania do biegu na sto metrów. Brało w nim udział jeszcze paru innych chłopaków z jego rocznika, jak również kilka dziewczyn, te jednak biegły całkiem oddzielnie. Ustawiając się na linii startu spostrzegł, że obok niego zajął już pozycję jeden z członków krakowskiej grupy. Czując się prawdziwym sportowcem, rzucił w jego stronę krótkie, acz szczere „powodzenia”, jednak tamten zdawał się tego nie zauważyć. Zanim Maciek zdążył się nad tym głębiej zastanowić czy choćby poczuć się urażonym byciem zignorowanym, nauczyciel nadzorujący bieg zadął w gwizdek, dając sygnał do zajęcia pozycji startowej. Gdy gwizdnął ponownie, zawodnicy ruszyli i rozpoczął się wyścig.
Kątem oka Maciek spostrzegł, że krakowiak zostaje trochę za nim, ale im dłużej biegli, tym mniejszy dystans dzielił ich od siebie. Nie chcąc przegrać, mniej więcej w połowie drogi znacząco zwiększył swoje tempo i zostawił w tyle nie tylko swojego sąsiada, ale również pozostałych przeciwników. W ten sposób pojawił się na mecie jako pierwszy, wśród aplauzu widowni oraz kolegów i koleżanek ze szkoły. Zadowolony z wygranej nie obejrzał się nawet na resztę współzawodników, zapomniał też zupełnie o chłopaku, który nie odpowiedział na jego życzenia nawet najdrobniejszym gestem.
Po chwili na linii startu zaczęły ustawiać się do swojego biegu na sto metrów dziewczęta. Choć sam przed chwilą zmęczył się solidnie na tej konkurencji, Maciek postanowił popatrzeć na zmagania płci przeciwnej. Ustawił się w pierwszym rzędzie gapiów zgromadzonych wokół bieżni, złożonych głównie z męskiej części zawodników swojej szkoły i zdążył akurat zobaczyć, jak na przenikliwy, niemal rozdzierający uszy dźwięk gwizdka zawodniczki rozpoczynają swój wyścig do mety. Po chwili na czoło stawki wysunęła się smukła, urodziwa dziewczyna o długich, czarnych włosach, spiętych z tyłu prawdopodobnie po to, by nie przeszkadzały jej podczas biegania. Uwagę chłopaka zwróciło jej dość szybkie tempo, które utrzymywała już od chwili startu. „Jak ona biegnie, pomyślał, zaraz się zmęczy i będzie musiała zwolnić”. Ku jego zaskoczeniu tak się nie stało: nastolatka nie tylko nie zdradzała oznak wyczerpania, ale w dodatku zdawała się konsekwentnie jeszcze bardziej przyspieszać. Tak więc początkowy wyraz obojętnego lekceważenia na twarzy Maćka powoli ustępował zdziwieniu, a ono z kolei podziwowi, gdy zagadkowa dziewczyna pierwsza przekroczyła linię mety z – jak się okazało po chwili – najlepszym czasem w historii zawodów sportowych. Ten komunikat, ogłoszony przez megafony, usłyszał już jednak spod ściany trybun, gdzie udał się tuż po finiszu czarnowłosej, by przygotowywać się do kolejnego biegu – tym razem na dwieście metrów.
Niewielu uczniów biorących razem z nim udział w poprzedniej dyscyplinie zdecydowało się również na tą – głównie z powodu zmęczenia. Jednak jeśli chodziło o krótkie dystanse, Maciek czuł, że, jeśli by chciał, mógłby je przebiec bez problemu kilka razy pod rząd i każdorazowo zwyciężyć. Teraz również zajął pozycję obok ucznia z krakowskiej grupy. Przyjrzał się mu bliżej. Z wyglądu nie różnił się niczym od normalnego nastolatka u progu dorosłości, wyraz jego twarzy również nie zdradzał niczego szczególnego. Nagły sygnał gwizdka wyrwał go z rozmyślań i Maciek szybko przyjął pozycję startową, by na drugie gwizdnięcie wystartować z dobrze wyważonym, niezbyt pospiesznym tempem. Tym razem pozwolił reszcie współzawodników wyprzedzić się na starcie, by dopiero po kilku sekundach biegu zacząć stopniowo przyspieszać. W ten sposób osiągnął swą maksymalną prędkość, gdy pozostali zaczynali odczuwać skutki zmęczenia i mogli tylko patrzeć, jak Maciek wyprzedza ich z gracją, a następnie znów zajmuje pierwsze miejsce. Kolejny raz spotkała go fala aplauzu ze strony pierwszo- i drugoklasistów swojego liceum, jak również zgromadzonych na trybunach mieszkańców miasta. Ponownie też zapomniał o swoim przeciwniku, który startował z ramienia zagadkowej grupy uczniów z Krakowa.
Gdy Maciek ochłonął chwilę, postanowił wrócić do większej grupy swoich kolegów, gromadzących się przy rozdającym napoje nauczycielu WF-u. Nie zaszczycił nawet spojrzeniem przygotowujących się do swojego biegu dziewcząt, ale zamiast tego pospiesznie zdobył dla siebie butelkę cudownie chłodnego izotoniku. Następnie usiadł w cieniu wraz z kilkoma znajomymi i rozkoszował się zasłużoną chwilą odpoczynku oraz pełnymi podziwu pochwałami i gratulacjami, jakimi raczyli go towarzysze.
- Ej, stary – spytał jeden z nich – ty masz zamiar biec jeszcze w sztafecie?
- No tak – przytaknął Maciek i pociągnął łyk odświeżającego napoju.
- Nie padniesz? Już tyle się nabiegałeś, a przez ten upał nawet ja nie mam na nic energii, chociaż jedyne, w czym brałem udział, to skok w dal – dorzucił drugi.
- Spokojnie – rzekł pierwszy z uśmiechem. – Maciek to cyborg, więc nic mu nie będzie. Mielibyśmy problem, gdyby w tych wszystkich biegach chciał wziąć udział normalny człowiek, ale tak to nie mamy się czego obawiać.
Uśmiechając się głupio z dennego żartu wszyscy jak jeden mąż wstali i ruszyli w stronę swojego nauczyciela WF-u, który gestem przywoływał ich i Maćka do siebie, a następnie razem z nim udali się na bieżnię.
Nadszedł czas na tradycyjnie zamykającą zawody sportowe sztafetę. Każda ze szkół wytypowała trzech uczniów, tym razem bez ograniczeń dotyczących płci. Podzielono bieżnię stadionu na trzy równe odcinki, na początkach których ustawiono zawodników. Maciek został przydzielony na ostatnią prostą, w nadziei, że nawet w najgorszym wypadku, jeśli jego poprzednicy zawiodą, będzie w stanie dogonić swych przeciwników i zagwarantować jego szkole jeśli nie zwycięstwo, to chociaż jakąś godną pozycję.
I tym razem biegł obok reprezentanta grupy z Krakowa, mało tego – reprezentantem tym okazała się owa czarnowłosa nastolatka, którą widział wcześniej, jak wygrywa bieg na sto metrów dziewcząt. Gdy przyszedł na miejsce, jej opiekunka właśnie odchodziła w stronę trybun, zostawiając podopieczną zwróconą ku mecie, która w tej chwili stanowiła też linię startu. Nie bardzo wiedząc, czy powinien się w ogóle odzywać, po prostu stanął obok niej i wysłuchiwał nadawanego przez megafon komunikatu o rozpoczynającej się sztafecie. Tak naprawdę jednak jego słowa nie obchodziły go zanadto – myślami był już przy wyścigu, rozważając wszystkie możliwe warianty przebiegu ostatniej konkurencji. W końcu nadszedł moment, w którym zawodnikom rozpoczynającym zasygnalizowano gwizdkiem komendę zajęcia pozycji. Kolejny gwizd i każdy z nich ruszył, ściskając w ręce pałeczkę sztafetową. Maciek obserwował uważnie, jak jeden z jego kolegów wysuwa się na prowadzenie. Pomimo radości z tego faktu zdawał sobie sprawę, że ta chwilowa przewaga nie oznacza przecież automatycznie zwycięstwa, więc oczekiwał na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili uczniowie otwierający stawkę przekazali dalej pałeczki i kolejna grupa ruszyła, dopingowana okrzykami ludzi na widowni, jak również obserwujących bieg spod trybun chłopców i dziewcząt oraz ich nauczycieli. Tym razem reprezentant liceum numer dwa został nieco w tyle, dając się wyprzedzić prawie wszystkim swoim przeciwnikom. Maciek zacisnął zęby – wiedział, że będzie musiał postarać się nadrobić tę stratę pozycji za wszelką cenę. Gdy w końcu dobiegł do niego spocony i zziajany kolega, z pałeczką wyciągniętą w jego stronę, złapał ją czubkami palców i w tym samym momencie wystartował z szalonym tempem. Chwilowo zostawił z tylu tylko czarnowłosą krakowiankę oraz jakiegoś chłopaka z sąsiedniej szkoły, jednak szybko nadrabiał dystans dzielący go od tych, co wystartowali wcześniej. Kiedy prześcignął już wszystkich, obawa przed przegraną ustąpiła euforii i przedsmakowi zwycięstwa, którego był już absolutnie pewien.
Jednak kilkadziesiąt metrów przed metą zauważył kątem oka znajomą sylwetę. Obrócił delikatnie głowę w jej stronę i zobaczył tajemniczą czarnowłosą, która zaczęła go nagle doganiać. Nie chcąc dać za wygraną, Maciek próbował przyspieszyć jeszcze mocniej, ale poczuł, że osiągnął już swój limit i nie rozwinie większej prędkości. Z przerażeniem patrzył więc, jak przebierająca w nadzwyczajnym tempie nogami nastolatka zrównuje się z nim, przez jakiś czas biegnie obok, a następnie, tuż przed linią mety, wyprzedza go nieznacznie i pierwsza kończy wyścig, dając tym samym swojej szkole zwycięstwo.
Całe zdarzenie, od momentu przejęcia przez Maćka pałeczki do finiszu czarnowłosej, trwało zaledwie kilkanaście sekund.
Wśród idących w zwartej grupie uczniów liceum numer dwa panowały mieszane nastroje. Niektórzy byli zawiedzeni przegraną w najważniejszej konkurencji całych zawodów. Inni cieszyli się z tego, w jak wielu dyscyplinach ich szkoła zajęła pierwsze miejsca. Jeszcze inni byli zbyt zmęczeni i głodni, by myśleć o całym wydarzeniu, i z utęsknieniem oczekiwali poczęstunku organizowanego dla zawodników i ich opiekunów, jak również dla widzów obserwujących z trybun przez cały dzień zmagania młodzieży. Maciek i jego koledzy z klasy mieli raczej ponure miny. Choć nikt, może poza nim samym, nie obwiniał go za porażkę, to jednak cała grupa nie była w stanie pozbyć się uczucia zawodu wywołanego tak niespodziewanym obrotem wydarzeń, który odebrał ich szkole pierwsze miejsce w sztafecie. Nie mówili więc między sobą zbyt dużo, ograniczając swe wypowiedzi do krótkich uwag dotyczących organizacji imprezy, upału oraz niecierpliwego oczekiwania na solidny posiłek.
Dopiero gdy zasiedli do jedzenia, rozluźnili się na tyle, by rozpocząć normalną rozmowę.
- Wiesz, Maciek – rzucił któryś z jego kolegów – ta laska, co cię wyprzedziła tuż przed metą, jest całkiem niezła. Ona jest z tej grupy z Krakowa, co nie?
- Taaa – odrzekł obojętnie zapytany.
- Nadal nie wiem, skąd się u nas właściwie wzięli – podjął inny – ale niektórzy z nich naprawdę nieźle dawali czadu. Nie tylko tamta, ale chociażby ten gość od nich, co rzucał oszczepem. Pamiętacie?
- To było mocne – przyznał kolejny. – Koleś nie wyglądał, jakby się mu w ogóle chciało starać. Po prostu podszedł, rzucił i bach, pierwsze miejsce. Skubany. Jeszcze nie widziałem takiego rzutu.
- Ta czarna – rzekł Maciek, postanawiając wziąć aktywny udział w konwersacji – robiła też sto metrów dziewczyn i wygrała. I jeszcze do tego pobiła rekord szkoły. Nie mam pojęcia, ile ona trenuje, żeby mieć taką siłę w nogach, ale trzeba przyznać, że biegać to umie.
Pomruki aprobaty rozeszły się przy całym stole, który zajmowali w kącie szkolnej stołówki. Wokół nich siedzieli inni uczniowie ich szkoły, natomiast reprezentanci pozostałych placówek mieli przygotowane miejsca na drugim końcu sali. To sprawiało, że choć zgromadzeni dookoła Maćka drugoklasiści rzucali co i rusz ciekawskie spojrzenia w stronę krakowskiej grupy, nie mogli wypatrzeć spośród wypełniającego pomieszczenie tłumu dziewczyny, o której rozmawiali.
- Ale jak to się stało, że tak nagle cię wyprzedziła? – padło nagle pytanie. – Przecież wystartowała z całą sekundę po tobie, a ty pędziłeś już wtedy jak rakieta. Zmęczyłeś się pod koniec, czy jak?
- Sam nie wiem – odparł szczerze Maciek. – Myślałem, że już nikt mnie nie dogoni, a tu nagle zobaczyłem, jak mnie dopędza, i do tego cały czas przyspiesza. Ja też próbowałem, ale już nie mogłem szybciej, a ona najwyraźniej miała jeszcze zapas mocy. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego, i trochę mnie to zaskoczyło. W ogóle nie wiedziałem, co się dzieje, i zanim wziąłem się w garść, już była na mecie.
- Ale finisz to miała piękny – rzekł któryś z jego kolegów z rozrzewnieniem.
- Nie widziałem go zbyt dobrze – przyznał Maciek. – Jak dobiegłem do końca, już nie miałem nawet sił na nią patrzeć, bo myślałem, że padnę po tym biegu.
- Była niesamowita, mówię ci. Wpadła na metę, ale zamiast się zatrzymać, to wciąż biegła, jakby chciała zrobić kolejne okrążenie. A wszyscy zaczęli się podniecać, krzyczeć i bić brawo, dopiero wtedy jakby się zczaiła, że to już koniec, ale jak się zatrzymała, w ogóle nie było widać po niej zmęczenia. Tylko tak stała sobie, cała dumna, w centrum uwagi. No a potem zgarnęła ją opiekunka i poszły sobie gdzieś.
- Ej, właśnie – rzucił chłopak siedzący z brzegu stołu. – Czy oni są jacyś niedorozwinięci, że nigdzie się nie ruszają bez tych swoich opiekunów? Ani nie pójdą sami, jak mają brać udział w jakiejś konkurencji, ani sami potem nie wrócą, tylko zawsze muszą ich wszędzie eskortować. Zauważyliście?
- Średnio mnie to obchodzi – stwierdził jego sąsiad.
- Może są ślepi – dorzucił jeden z chłopaków siedzący naprzeciwko nich. – W sumie to by wszystko tłumaczyło. Nie widzą, gdzie mają stanąć, by ustawić się do biegu, nie widzą oszczepów, którymi mają rzucać, i dlatego muszą ich prowadzić za rączkę i wszystko pokazywać.
- Ale czy ślepi w ogóle uprawiają takie sporty?
- A czemu nie? Przecież nie są kalekami, mają sprawne ręce i nogi, więc co stoi na przeszkodzie?
- Niby racja…
- A nie pomyśleliście – wtrącił Maciek – jakim cudem wiedzieliby, kiedy trzeba skręcić na bieżni podczas sztafety? Przecież musieli widzieć, że zbliża się zakręt, bo inaczej wypadliby za tor.
- Coś w tym jest… - pomruk zrozumienia rozległ się wśród jego kolegów.
- Poza tym – ciągnął dalej – wyglądali mi raczej na głuchych niż na ślepych. Gostek, z którym biegłem stówę, nawet się na mnie nie spojrzał, jak powiedziałem mu „powodzenia”. Jakby w ogóle tego nie usłyszał. Nikt nie byłby na tyle chamski ani głupi, by nie zareagować na to w jakikolwiek sposób, jeśli miałby sprawny słuch.
- No to skąd w takim razie mieliby wiedzieć, że trzeba wystartować? – spytał chłopak siedzący naprzeciw niego. - Przecież nie było tak, że ruszali dopiero, gdy wszyscy inni zaczęli już biec. Musieli sami słyszeć sygnał do startu. Jak byliby do tego zdolni, nic nie słysząc?
- Dobre pytanie – rzekł Maciek po chwili konsternacji.
Nie będąc w stanie ustalić niczego w związku z reprezentantami nieznanej krakowskiej szkoły, zgromadzeni przy stoliku w kącie drugoklasiści zamilkli, poświęcając całą swą uwagę jedzeniu, które mieli na talerzach. Nawet ci, którzy nie brali udziału w żadnej konkurencji, byli już porządnie wygłodzeni, i z namaszczeniem oraz wyrazem błogości na twarzach przeżuwali kolejne kęsy szkolnego obiadu, który zdawał się smakować znacznie lepiej, niż zazwyczaj. Być może był to wpływ wyjątkowości tego dnia, a może po prostu kucharki specjalnie się postarały przyrządzić coś smaczniejszego, by wywrzeć dobre wrażenie na gościach. Bez względu na przyczynę takiego stanu rzeczy wszyscy zgromadzeni na stołówce jedli ze smakiem, wypełniając brzuchy, w których od rana szerzyła się coraz większa pustka.
Kiedy Maciek i jego koledzy skończyli w końcu jeść, postanowili udać się z powrotem na stadion, by tam poczekać na udekorowanie zwycięzców. Szli tam z dobrymi humorami, zapominając o porażce w sztafecie, rozmawiając tym razem o dwóch biegach, w których reprezentant ich szkoły odniósł tak wspaniałe zwycięstwa. Jako że byli jednymi z pierwszych, którzy skończyli swoje porcje i wyszli ze szkoły, stali przez pewien czas bezczynnie pod trybunami. Od czasu do czasu wymieniali kilka błahych uwag pomiędzy sobą i milknęli znowu, by zapatrzyć się na swoje liceum, z którego coraz większym strumieniem zaczynali wychodzić nasyceni widzowie i młodzi sportowcy, jak również opiekunowie tych ostatnich. Po pewnym czasie towarzysze Maćka – jako że żaden z nich nie zajął wysokiego miejsca w jakiejkolwiek konkurencji i nie mieli zdobyć żadnych odznaczeń – pożegnali go i popędzili na trybuny, gdzie, jak uznali, mogli mieć lepszy widok, niż z poziomu stadionu. Gdy więc chłopak został sam, zaczął spoglądać niedbałym wzrokiem na zgromadzonych naokoło gości z innych szkół, jak również zwycięzców paru dyscyplin z jego własnej. Nagle spostrzegł stojącą w pewnym oddaleniu od swojej grupy czarnowłosą zwyciężczynię sztafety. Rozpoznał ją, choć teraz jej włosy były rozpuszczone, a nie spięte, jak w trakcie właściwej części zawodów. Pchany nagłym impulsem wywołanym mieszanką podziwu nad jej kondycją, szacunku należnemu zwycięzcy oraz zwykłej, ludzkiej ciekawości, podszedł, stanął naprzeciwko niej i powiedział:
- Gratuluję wygranej w sztafecie. Nie sądziłem, że mnie prześcigniesz. Biegłaś naprawdę fenomenalnie.
Dziewczyna nie poruszyła się nawet. Choć w pierwszej chwili mógł zwalić brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony na karb ich niemal równego wzrostu, który nie wymagał od niej zmiany pozycji głowy, by sprawić wrażenie, że zwróciła uwagę na jego słowa, to po upływie kilkunastu sekund milczenia Maciek zaczął czuć się dziwnie. Zachowywała się tak, jakby wokół niej nie było absolutnie nikogo, kto by się właśnie do niej odezwał i oczekiwał jej odpowiedzi. Po pewnym czasie niezręcznej dla Maćka ciszy dziewczyna zaczęła kręcić głową w prawo i w lewo, co prawda bardzo nieznacznie, acz z wyraźnym zaniepokojeniem, jakby kogoś spodziewała się zobaczyć, ale ten ktoś nie przychodził. Nie wiedząc, czy w tej sytuacji powinien udać, że całe zdarzenie nie miało miejsca i po prostu się wycofać, czy raczej spróbować znów zwrócić na siebie jej uwagę, stał tak jeszcze przez jakieś pół minuty, aż w końcu z boku dobiegł go ciepły, kobiecy głos:
- Przepraszam, chciałeś powiedzieć coś Ani?
- Cóż… tylko pogratulować zwycięstwa w sztafecie. Ale… - Maciek zająknął się.
- Rozumiem, o co ci chodzi – odrzekła niespodziewana rozmówczyni, która okazała się być jedną z opiekunek krakowskich uczniów. – Bardzo cię za to przepraszam, pewnie poczułeś się głupio. Widzisz, Ania jest głuchoniewidoma. Ale mogę jej przekazać twoje słowa, jeśli chcesz.
Kobieta patrzyła z wyrazem uprzejmego oczekiwania na osłupiałego Maćka, który po chwili zorientował się, że przeciąga milczenie zbyt długo. Pokręcił więc głową, bąknął „przepraszam za kłopot” i odszedł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to przyzwoitość.
Podczas ceremonii zakończenia zawodów, przed wręczeniem odznaczeń zwycięzcom poszczególnych konkurencji, dyrektor liceum numer dwa przedstawił w końcu dokładniej osnutych do tej pory tajemnicą gości. Okazali się być uczniami oraz wychowawcami w ośrodku dla dzieci upośledzonych wzrokowo i słuchowo. Młodzież ta, pragnąca pomimo swej niepełnosprawności rozwijać się jak najlepiej psychicznie i fizycznie, wyprosiła u dyrekcji swojego ośrodka pozwolenie na udział w normalnych zawodach sportowych. O ile jednak w dużym mieście byłoby to bardzo trudne do zorganizowania, to w tej małej mieścinie pod Krakowem, gdzie co roku organizowano imprezę tego rodzaju, w dodatku zawsze otwartą na dodatkowych uczestników, udało się odnaleźć idealne miejsce do spełnienia marzeń młodych głuchoniewidomych. Dzięki temu, że dano im szansę na zmierzenie się z w pełni sprawnymi nastolatkami, mogli przekonać siebie oraz innych, że utrata wzroku i słuchu nie oznacza automatycznie wykluczenia możliwości brania udziału w normalnej, sportowej rywalizacji oraz osiągania w niej sukcesów.
Gdy dyrektor opowiadał o tym wszystkim, zgromadzeni uczniowie lokalnych szkół słuchali jego słów ze zdumieniem, nie mogąc uwierzyć, że ich niecodzienni goście byli pozbawieni dwóch najważniejszych zmysłów, a mimo to radzili sobie niezgorzej we wszystkich dyscyplinach, w których brali udział. Co i rusz rzucano w ich stronę spojrzenia, nie ciekawskie jednak, jak na ceremonii rozpoczęcia, ale przepełnione raczej zdumieniem, a często też i współczuciem. Spora część zawodników spoza krakowskiej grupy zdradzała również pewien rodzaju podziw dla tych ludzi, którzy przyjechali dziś do ich miasteczka i, nie zdradzając się zbyt widocznie ze swoją niepełnosprawnością, rywalizowali z nimi jak równi z równymi, jakby nic ich w tym nie ograniczało. Widownia na trybunach również zdawała się być poruszona. Choć dla nikogo nie było tajemnicą, że z tymi z Krakowa jest coś dziwnego, nikt nie przypuszczał, iż mogą być aż do tego stopnia pokrzywdzeni przez los.
Widząc, że przemowa wywarła właściwe wrażenie na słuchaczach, pryncypał przeszedł do rozdania odznaczeń. W każdej konkurencji (poza sztafetą, w której nagrodę otrzymywał tylko zwycięzca) nagradzano trzech zawodników z najlepszymi rezultatami, wręczając im, oprócz dyplomów, złote, srebrne i brązowe wieńce laurowe – zależnie od zajętego miejsca. Dekorowano nimi skronie uczniów, jednak zdecydowana większość traktowała to bardziej jako tradycyjny rytuał, niż faktyczne wyróżnienie. Inaczej miała się sprawa w przypadku głuchoniewidomych uczestników zawodów, którzy, wywoływani przez megafony oraz przyprowadzani do dyrektora liceum numer dwa przez któregoś z opiekunów, przyjmowali z jego rąk symbole ich sukcesów z wyraźną radością wypisaną na twarzach.
Maciek, który stał bliżej podwyższenia, na którym odbywało się odznaczanie zwycięzców, zamyślił się głęboko zarówno nad słowami usłyszanej przed chwilą przemowy i reakcjami na nią otaczających go ludzi, jak również nad własną stycznością z jedną z tych niepełnosprawnych nastolatek. Otrząsnął się trochę, słysząc własne nazwisko i poszedł odebrać wyróżnienie za zwycięstwo w biegu na sto metrów. Pierwsi swoje odznaczenia odbierali chłopcy, dopiero po nich przywoływane były dziewczęta. Tak więc, kiedy nagrodzeni schodzili z powrotem na murawę boiska umiejscowionego w środku stadionu, gdzie obywała się ceremonia zakończenia, Maciek minął się z idącą odebrać swój dyplom oraz wieniec ślepą i głuchą dziewczyną, prowadzoną przez tą samą sympatyczną opiekunkę, co wcześniej. Przyjrzał się wówczas nastolatce raz jeszcze: miała sięgające talii proste, kruczoczarne włosy, lśniące w świetle chylącego się powoli ku zachodowi słońca; była niewiele niższa od niego, jednak sprawiała wrażenie większej i mocniejszej, nawet pomimo szczupłej budowy ciała; jej twarz, roześmiana teraz i miotająca ciepłe iskierki z niewidzących, zielonych oczu, cechowała się delikatnymi rysami, które podkreślał mały, prosty nosek. Jego uwagę zwróciły również długie, chude nogi oraz średniej wielkości biust, który przy posturze krakowianki zdawał się być cokolwiek mniejszy, niż w rzeczywistości.
Gdy dziewczyna została za nim i z pomocą swojej opiekunki wspięła się na podwyższenie, Maciek odwrócił się i patrzył, jak czarnowłosa wyciąga niemrawo rękę w stronę dłoni dyrektora, którą uścisnęła, odnalazłszy ją w końcu po chwili niepewnego błądzenia kończyną w powietrzu. Uśmiechnęła się, czując, jak zostaje jej wręczany dyplom, a na znak swej towarzyszki pochyliła lekko głowę. Wówczas na jej skroniach został umieszczony złoty wieniec z liści laurowych. I choć dyplom stanowił zwyczajny kawałek zadrukowanego papieru, który różnił się od podobnych mu świstków wręczanych innym uczniom jedynie drobnymi szczegółami, a ozdobne laury były pomalowanymi na złoto kawałkami plastiku, fakt zdobycia tych odznaczeń zdawał się sprawiać jej ogromne szczęście. Być może było tak z powodu jej nieświadomości ich banalnego charakteru, a może z uwagi na to, że uczucie zwycięstwa zyskało dla niej dzięki tym przedmiotom nowy, namacalny wymiar – tak bardzo istotny, zważywszy na jej niepełnosprawność.
Tak samo jak przy odbieraniu własnych wyróżnień Maciek nie zwracał uwagi na bijących mu brawa ludzi, również i teraz zignorował aplauz skierowany do dziewczyny, która przecież prawdopodobnie i tak nie zdawała sobie z niego sprawy. Oklaski zdawały mu się być jakoś nie na miejscu, podobnie jak większość rzeczy, tak typowych przecież dla corocznych zawodów odbywających się w tej szkole, które jednak tego dnia, przy takich gościach, wydawały się dziwnie niepasującymi. Nie miał pewności, czy było tak z powodu nietypowej atmosfery, która zapanowała po ogłoszeniu charakteru placówki, w której uczą się ci młodzi ludzie z Krakowa, czy też z uwagi na własny, dziwnie melancholijny nastrój oraz niespodziewany natłok myśli związanych z czarnowłosą i jej przypadłością. Przyłapał się na tym, że właściwie fakt, iż ta niepełnosprawność dotyczyła przecież również pozostałych członków tej niecodziennej grupy, nie obchodzi go aż tak bardzo. Zaczął się więc zastanawiać, czy jego stan psychiczny wynikał z tego, że nagłe zdanie sobie przez niego sprawy z głuchoślepoty tej pełnej wdzięku nastolatki zlało się z jego podziwem względem niej, tworząc mieszankę pełną nieokreślonej emocjonalnie zadumy nad tak ciężkim losem pięknej nieznajomej.
Jak we śnie poszedł raz jeszcze odebrać z rąk dyrektora dyplom i wieniec – tym razem za zajęcie pierwszego miejsca w biegu na dwieście metrów, w którym najwyraźniej czarnowłosa nie brała już udziału. Skupił się dopiero, gdy zobaczył ją wchodzącą z uśmiechem na twarzy na podest, by przyjąć odznaczenie za zwycięstwo w międzyszkolnej sztafecie. Tym razem oklaski publiczności oraz pozostałych zawodników były znacznie bardziej energiczne, a po paru dziwnych ruchach ręką, jakie jej opiekunka wykonała, dotykając dłoni dziewczyny, głuchoniewidoma pokraśniała z radości jeszcze mocniej, kłaniając się przy tym delikatnie publiczności na wszystkie strony. Maciek musiał przyznać, że była w owej chwili jeszcze bardziej urocza, niż wydawała mu się wcześniej. Niestety nie mógł oddawać się rozmarzaniom zbyt długo, bo oto dyrektor jego szkoły ogłosił wszem i wobec oficjalne zamknięcie tegorocznych zawodów sportowych, dziękując wszystkim za przybycie oraz zapraszając ich również za rok. Tak więc czarnowłosa wraz ze swoją grupą udała się w stronę czekającego już pod szkolną bramą autokaru, a pozostali albo zbierali się w małe grupy, by jeszcze porozmawiać, albo rozchodzili się powoli na ulicę bądź – w przypadku nauczycieli i niektórych uczniów – kierowali się ku budynkowi szkoły. Jednak Maciek stał samotnie i patrzył tępo za oddalającymi się sylwetkami krakowian. Gdy już prawie wszyscy z nich byli usadowieni w busie, nagle coś jakby się w nim obudziło i podbiegł prędko do jednego z pilnujących głuchoniewidomą młodzież opiekunów.
- Przepraszam – zagadnął go, lekko zdyszany.
- Słucham? Mogę w czymś pomóc? – zapytany odwrócił się do niego i spojrzał z wyrazem uprzejmego oczekiwania na twarzy.
- Chciałem się tylko dowiedzieć… skąd, no… jak się nazywa ta szkoła, z której państwo przyjechali – wypalił Maciek, niewiele myśląc. Obawiał się, że jego prośba zostanie odebrana jako oznaka nieuważnego słuchania przemówienia dyrektora (który, jak chłopak mętnie sobie przypominał, zawarł w niej odpowiedź na jego pytanie), jednak mężczyzna, którego zaczepił, uśmiechnął się nieznacznie i wyciągnął z kieszeni wizytówkę.
- Jeśli byłbyś zainteresowany kontaktem z nami bądź z naszymi wychowankami, nie krępuj się – rzekł, przekazując mu mały skrawek papieru. Następnie pożegnał się z nim grzecznie i wsiadł do autokaru, który ruszył po chwili, zostawiając budynek liceum numer dwa za sobą.
Trzymając papierowy prostokącik jak talizman, Maciek powlókł się do domu. Tam, zdawszy rodzinie pokrótce relację z całego dnia (nie wspominając tylko zbyt wiele o gościach z Krakowa), poszedł do swojego pokoju, wykręcając się od dalszych opowieści zmęczeniem. Położył się na łóżku i, patrząc w sufit, rozmyślał o zawodach, głuchoniewidomych nastolatkach oraz ich zmaganiach, ale przede wszystkim – o czarnowłosej dziewczynie, która prześcignęła go w sztafecie, nie mając sprawnego ani wzroku, ani słuchu.
„Anna… tak miała na imię?” – pomyślał i zamknął oczy, starając się odtworzyć w pamięci obraz jej twarzy.
Za przeproszeniem moderatorów, pozwolę sobie na tripple posting, gdyż w przeciwnym razie skrypt forum nie akceptuje mi posta ze względu na jego długość.
===================================================================
W liceum ogólnokształcącym numer dwa im. Bolesława Prusa pierwszy czerwca był zwyczajowo dniem poświęconym szkolnym zawodom sportowym na świeżym powietrzu. Choć wielu uczniów tej szkoły traktowało je jako wymówkę, by zostać w domu z uwagi na brak odbywających się wówczas lekcji, bądź uważała, że bierne obserwowania wysiłków kolegów i koleżanek stanowi znacznie lepszą rozrywkę, niż branie udziału w jakiejkolwiek konkurencji, i tak każdego roku cieszyły się one niemałym zainteresowaniem. Dość powiedzieć, że na widownię szkolnego stadionu tego właśnie dnia ściągało wielu ludzi z miasta, lubujących się w obserwowaniu zmagań młodzieży, a nierzadko też przybywały delegacje z innych liceów, pragnących sprawdzić się z uczniami „dwójki”. To wszystko sprawiało, że pierwszy dzień czerwca, szumnie obchodzony w podstawówkach i gimnazjach jako Dzień Dziecka, w tej placówce zawsze kojarzony był z atmosferą sportowej rywalizacji i duchem walki, wypełniającym wszystkich skłonnych wziąć udział w którejkolwiek z wielu organizowanych wówczas konkurencji.
Nic więc dziwnego, że przez ostatni tydzień maja zawody stanowiły temat rozmów większości uczniów klas drugich, którzy – z uwagi na wcześniejsze zakończenie roku szkolnego przez maturzystów – już wówczas byli najstarszym rocznikiem w szkole, co składało na nich również najwięcej obowiązków związanych z organizacją całego wydarzenia. Rada uczniowska, współpracując z dyrekcją i nauczycielami, dokładała wszelkich starań, by w tamtym roku zostało ono zorganizowane z jeszcze większym rozmachem i starannością, niż w latach poprzednich. Chodziły słuchy, że – oprócz zawodników z kilku innych liceów w mieście – pojawią się też specjalni goście z Krakowa. Nikt nie wiedział dokładnie, dlaczego ktokolwiek z pobliskiej metropolii miałby sobie zawracać głowę małymi zawodami w ich mieścinie, niemniej jednak wszyscy z niecierpliwością oczekiwali dnia, w którym miała mieć miejsce kolejna wielka impreza sportowa w dziejach szkoły.
Najbardziej popularne zdawały się być biegi, zwłaszcza krótkodystansowe. O ile bowiem rzuty oszczepem bądź kulą, skoki o tyczce, w dal i wzwyż czy nawet gry zespołowe nie cieszyły się szczególnie wielkim zainteresowaniem, o tyle w dyscyplinach, gdzie liczyła się przede wszystkim szybkość, udział brało, wyłączając uczniów rywalizujących szkół, większość wszystkich zawodników z liceum numer dwa w ogóle. Choć tradycyjnie punktem kulminacyjnym całego dnia była sztafeta, niewiele mniej emocji budziły zawody w biegu na sto metrów, będące bodaj najbardziej obleganą konkurencją. Inne szkoły również zawsze stawiały duży nacisk właśnie na nią, wybierając najszybszych i najbardziej zawziętych uczniów do wzięcia weń udziału.
Maciek, średniego wzrostu, acz dobrze zbudowany drugoklasista o niedługich ciemnoblond włosach i niebieskich oczach, również nie mógł się doczekać dnia zawodów, a zwłaszcza tego krótkiego, ale też bardzo emocjonującego wyścigu, w którym sam zamierzał pobiec. Bardziej zaangażowany w sport niż w naukę, chętnie zapisał się do wzięcia udziału w kilku konkurencjach. Już w poprzedzającym roku udało mu się zabłysnąć jako zwycięzca dwóch z trzech dyscyplin biegowych, w których wystartował. Teraz zamierzał poprawić swój rekord, wygrywając biegi na sto i dwieście metrów oraz umożliwiając jego liceum zajęcia pierwszego miejsca w międzyszkolnej sztafecie.
Dzień zawodów był ciepły i słoneczny, niemal bezchmurny. Już od samego rana na szkolnym stadionie i jego trybunach panowało spore poruszenie związane z nadchodzącym wydarzeniem. Koło dziesiątej pojawili się delegaci z trzech pobliskich szkół ponadgimnazjalnych, witani gorąco przez dyrektora liceum numer dwa. Każda z grup zawodników przybyłych, by wziąć udział we wzajemnej rywalizacji, tłoczyła się w oddzielnych kątach stadionu, rzadko kiedy otwierając się na kontakt z uczniami innych placówek. Spodziewano się, że wkrótce rozpocznie się pierwsza konkurencja, jednak po powitaniu wszystkich gości, o których przybyciu było powszechnie wiadomo, nikt z dyrekcji ani ciała pedagogicznego nie ogłaszał jeszcze oficjalnego otwarcia zawodów. Maciek, który brał udział w biegach zaplanowanych w późniejszych godzinach dnia, siedział chwilowo na trybunach, przyglądając się reprezentantom innych szkół. Podobnie jak większość zgromadzonych, również był zaskoczony tym, że, pomimo obecności wszystkich spodziewanych uczestników, ceremonia rozpoczęcia wciąż się jeszcze nie zaczęła. Dla wielu jedynym wyjaśnieniem takiego stanu rzeczy była plotka o tajemniczych gościach z Krakowa. „Czyżby, pytano siebie nawzajem, faktycznie ktoś ma stamtąd przyjechać?”
W pół godziny od zjawienia się uczniów ostatniej z goszczących na zawodach lokalnych szkół informacja ta potwierdziła się. Pod budynek liceum zajechał autokar, z którego wysiadło, ku powszechnemu zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, zaledwie kilkoro nastolatków i nastolatek, a oprócz tego z pięciu dorosłych opiekunów. Zazwyczaj delegacje przybywały z jednym nauczycielem, mającym pod swą opieką kilkunastu wychowanków, więc ta dysproporcja panująca w przybyłej grupie stanowiła obiekt powszechnych dyskusji zarówno wśród ludzi na trybunach, jak i zawodników zbitych ciasno w swoich kręgach na stadionie. Po powitaniu przyjezdnych przez dyrektora w megafonach zabrzmiał w końcu głos zapraszający wszystkich uczestników do udania się na środkową część stadionu i wysłuchania krótkiej mowy otwierającej zawody sportowe.
Jedynymi osobami niebędącymi pod wrażeniem tajemniczych gości było grono pedagogiczne liceum gospodarzy. Jednak uwaga pozostałych (zwłaszcza tych z sąsiednich placówek, do których najwyraźniej nie dotarły nawet pogłoski o planowanym przybyciu uczniów spoza miasta) była skupiona prawie wyłącznie na nich, szczególnie gdy zostali przedstawieni mętnie jako „młodzież z Krakowa”, bez podania choćby nazwy ich szkoły. Z jakiegoś powodu nie niepokoiło to jednak przybyszów, którzy stali spokojnie, nie zdradzając nawet cienia świadomości bycia obserwowanymi przez tyle par oczu.
Maciek odczuwał umiarkowane zainteresowanie zagadkową grupą. Gdy oglądał z trybun ceremonię rozpoczęcia i słuchał uroczystych słów dyrektora, krakowiacy, nie okazujący żadnego niecodziennego zachowania, powoli tracili u niego na znaczeniu. W końcu uznał, że nie ma sensu dłużej poświęcać im uwagi. Zszedł więc na dół i udał się w stronę boiska, by dołączyć do swoich kolegów, z których część przygotowywała się do pierwszej konkurencji: rzutu młotem.
- Jak nastroje? – spytał Maciek jednego chłopaka z sąsiedniej klasy, rozgrzewającego się przed rozpoczęciem otwierającej zawody dyscypliny, w której sam brał udział.
- Całkiem nieźle. Ci z jedynki wyglądają na mocnych, ale z resztą powinniśmy sobie poradzić – odparł zapytany, nie przerywając ćwiczeń. – Zastanawiają mnie tylko te dzieci specjalnej troski, co przyjechały ostatnie. Nie wiem, skąd się tu wzięły i czy naprawdę liczą na to, że w cokolwiek wygrają. Jak dla mnie to jakaś banda dziwaków.
Maćkowi nie spodobało się określenie „dzieci specjalnej troski”, ale nie drążył tematu. Właściwie to sam podejrzewał, że ich goście z dużego miasta nie należą do najzwyczajniejszych ludzi. Zabrakło mu jednak okazji, by przyjrzeć im się na tyle uważnie, żeby wydawać jakiekolwiek osądy, a nie należał do ludzi formujących je nazbyt pochopnie. Postanowił więc po prostu obserwować, jak będą przebiegać zmagania w kolejnych dyscyplinach pomiędzy uczniami wszystkich konkurujących szkół, zanim zacznie przygotowywać się do swojego biegu.
Pierwszy rzucał młotem chłopak rozmawiający wcześniej z Maćkiem. Wbrew nadziejom całej szkoły nie wyszło mu to najlepiej, więc odszedł na bok, skwaszony, nie chcąc z nikim rozmawiać o swojej porażce. Co prawda w tej konkurencji brał udział jeszcze jakiś pierwszoklasista, jednak nikt nie spodziewał się po nim wiele. Tak więc, gdy reprezentanci wszystkich placówek oraz kolejny zawodnik z liceum numer dwa oddali swoje rzuty, okazało się, że ich wyniki były najsłabsze. Maciek i jego koledzy mieli więc ponure miny, gdy poszli, by obserwować kolejną dyscyplinę (skok o tyczce), do której już rozgrzewała się któraś dziewczyna z ich klasy.
Jednak w umyśle chłopaka pozostał obraz miotacza z krakowskiej grupy. Oddał dość dobry rzut, który zagwarantował mu trzecie miejsce. Tylko kilka rzeczy wydawało mu się w tym wszystkim dziwnymi. Po wywołaniu imienia ucznia z Krakowa przez megafon, obwieszczając tym samym jego kolej, jeden z licznych opiekunów, przybyłych wraz ze swą mała grupą, zbliżył się do wywołanego młodzieńca i zaprowadził go na miejsce, z którego miał rzucać. Zanim odszedł, zdawał się trzymać chłopca dłuższą chwilę za dłoń – a przynajmniej tak wyglądało to z daleka. Gdy zaś przyszła kolej na następnego zawodnika, jego poprzednik nie ruszył się, dopóki nie podbiegł do niego ten sam mężczyzna, co wcześniej, i nie poszedł z nim na bok. To wszystko sprawiało wrażenie, że ci młodzi ludzie faktycznie nie są tak do końca zwykli, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Zwłaszcza, że – jak zauważył Maciek obserwując pozostałe dyscypliny – podobne sceny miały miejsce również podczas innych konkurencji.
Starając się, mimo wszystko, zanadto tym nie przejmować, wkrótce rozpoczął przygotowania do biegu na sto metrów. Brało w nim udział jeszcze paru innych chłopaków z jego rocznika, jak również kilka dziewczyn, te jednak biegły całkiem oddzielnie. Ustawiając się na linii startu spostrzegł, że obok niego zajął już pozycję jeden z członków krakowskiej grupy. Czując się prawdziwym sportowcem, rzucił w jego stronę krótkie, acz szczere „powodzenia”, jednak tamten zdawał się tego nie zauważyć. Zanim Maciek zdążył się nad tym głębiej zastanowić czy choćby poczuć się urażonym byciem zignorowanym, nauczyciel nadzorujący bieg zadął w gwizdek, dając sygnał do zajęcia pozycji startowej. Gdy gwizdnął ponownie, zawodnicy ruszyli i rozpoczął się wyścig.
Kątem oka Maciek spostrzegł, że krakowiak zostaje trochę za nim, ale im dłużej biegli, tym mniejszy dystans dzielił ich od siebie. Nie chcąc przegrać, mniej więcej w połowie drogi znacząco zwiększył swoje tempo i zostawił w tyle nie tylko swojego sąsiada, ale również pozostałych przeciwników. W ten sposób pojawił się na mecie jako pierwszy, wśród aplauzu widowni oraz kolegów i koleżanek ze szkoły. Zadowolony z wygranej nie obejrzał się nawet na resztę współzawodników, zapomniał też zupełnie o chłopaku, który nie odpowiedział na jego życzenia nawet najdrobniejszym gestem.
Po chwili na linii startu zaczęły ustawiać się do swojego biegu na sto metrów dziewczęta. Choć sam przed chwilą zmęczył się solidnie na tej konkurencji, Maciek postanowił popatrzeć na zmagania płci przeciwnej. Ustawił się w pierwszym rzędzie gapiów zgromadzonych wokół bieżni, złożonych głównie z męskiej części zawodników swojej szkoły i zdążył akurat zobaczyć, jak na przenikliwy, niemal rozdzierający uszy dźwięk gwizdka zawodniczki rozpoczynają swój wyścig do mety. Po chwili na czoło stawki wysunęła się smukła, urodziwa dziewczyna o długich, czarnych włosach, spiętych z tyłu prawdopodobnie po to, by nie przeszkadzały jej podczas biegania. Uwagę chłopaka zwróciło jej dość szybkie tempo, które utrzymywała już od chwili startu. „Jak ona biegnie, pomyślał, zaraz się zmęczy i będzie musiała zwolnić”. Ku jego zaskoczeniu tak się nie stało: nastolatka nie tylko nie zdradzała oznak wyczerpania, ale w dodatku zdawała się konsekwentnie jeszcze bardziej przyspieszać. Tak więc początkowy wyraz obojętnego lekceważenia na twarzy Maćka powoli ustępował zdziwieniu, a ono z kolei podziwowi, gdy zagadkowa dziewczyna pierwsza przekroczyła linię mety z – jak się okazało po chwili – najlepszym czasem w historii zawodów sportowych. Ten komunikat, ogłoszony przez megafony, usłyszał już jednak spod ściany trybun, gdzie udał się tuż po finiszu czarnowłosej, by przygotowywać się do kolejnego biegu – tym razem na dwieście metrów.
Niewielu uczniów biorących razem z nim udział w poprzedniej dyscyplinie zdecydowało się również na tą – głównie z powodu zmęczenia. Jednak jeśli chodziło o krótkie dystanse, Maciek czuł, że, jeśli by chciał, mógłby je przebiec bez problemu kilka razy pod rząd i każdorazowo zwyciężyć. Teraz również zajął pozycję obok ucznia z krakowskiej grupy. Przyjrzał się mu bliżej. Z wyglądu nie różnił się niczym od normalnego nastolatka u progu dorosłości, wyraz jego twarzy również nie zdradzał niczego szczególnego. Nagły sygnał gwizdka wyrwał go z rozmyślań i Maciek szybko przyjął pozycję startową, by na drugie gwizdnięcie wystartować z dobrze wyważonym, niezbyt pospiesznym tempem. Tym razem pozwolił reszcie współzawodników wyprzedzić się na starcie, by dopiero po kilku sekundach biegu zacząć stopniowo przyspieszać. W ten sposób osiągnął swą maksymalną prędkość, gdy pozostali zaczynali odczuwać skutki zmęczenia i mogli tylko patrzeć, jak Maciek wyprzedza ich z gracją, a następnie znów zajmuje pierwsze miejsce. Kolejny raz spotkała go fala aplauzu ze strony pierwszo- i drugoklasistów swojego liceum, jak również zgromadzonych na trybunach mieszkańców miasta. Ponownie też zapomniał o swoim przeciwniku, który startował z ramienia zagadkowej grupy uczniów z Krakowa.
Gdy Maciek ochłonął chwilę, postanowił wrócić do większej grupy swoich kolegów, gromadzących się przy rozdającym napoje nauczycielu WF-u. Nie zaszczycił nawet spojrzeniem przygotowujących się do swojego biegu dziewcząt, ale zamiast tego pospiesznie zdobył dla siebie butelkę cudownie chłodnego izotoniku. Następnie usiadł w cieniu wraz z kilkoma znajomymi i rozkoszował się zasłużoną chwilą odpoczynku oraz pełnymi podziwu pochwałami i gratulacjami, jakimi raczyli go towarzysze.
- Ej, stary – spytał jeden z nich – ty masz zamiar biec jeszcze w sztafecie?
- No tak – przytaknął Maciek i pociągnął łyk odświeżającego napoju.
- Nie padniesz? Już tyle się nabiegałeś, a przez ten upał nawet ja nie mam na nic energii, chociaż jedyne, w czym brałem udział, to skok w dal – dorzucił drugi.
- Spokojnie – rzekł pierwszy z uśmiechem. – Maciek to cyborg, więc nic mu nie będzie. Mielibyśmy problem, gdyby w tych wszystkich biegach chciał wziąć udział normalny człowiek, ale tak to nie mamy się czego obawiać.
Uśmiechając się głupio z dennego żartu wszyscy jak jeden mąż wstali i ruszyli w stronę swojego nauczyciela WF-u, który gestem przywoływał ich i Maćka do siebie, a następnie razem z nim udali się na bieżnię.
Nadszedł czas na tradycyjnie zamykającą zawody sportowe sztafetę. Każda ze szkół wytypowała trzech uczniów, tym razem bez ograniczeń dotyczących płci. Podzielono bieżnię stadionu na trzy równe odcinki, na początkach których ustawiono zawodników. Maciek został przydzielony na ostatnią prostą, w nadziei, że nawet w najgorszym wypadku, jeśli jego poprzednicy zawiodą, będzie w stanie dogonić swych przeciwników i zagwarantować jego szkole jeśli nie zwycięstwo, to chociaż jakąś godną pozycję.
I tym razem biegł obok reprezentanta grupy z Krakowa, mało tego – reprezentantem tym okazała się owa czarnowłosa nastolatka, którą widział wcześniej, jak wygrywa bieg na sto metrów dziewcząt. Gdy przyszedł na miejsce, jej opiekunka właśnie odchodziła w stronę trybun, zostawiając podopieczną zwróconą ku mecie, która w tej chwili stanowiła też linię startu. Nie bardzo wiedząc, czy powinien się w ogóle odzywać, po prostu stanął obok niej i wysłuchiwał nadawanego przez megafon komunikatu o rozpoczynającej się sztafecie. Tak naprawdę jednak jego słowa nie obchodziły go zanadto – myślami był już przy wyścigu, rozważając wszystkie możliwe warianty przebiegu ostatniej konkurencji. W końcu nadszedł moment, w którym zawodnikom rozpoczynającym zasygnalizowano gwizdkiem komendę zajęcia pozycji. Kolejny gwizd i każdy z nich ruszył, ściskając w ręce pałeczkę sztafetową. Maciek obserwował uważnie, jak jeden z jego kolegów wysuwa się na prowadzenie. Pomimo radości z tego faktu zdawał sobie sprawę, że ta chwilowa przewaga nie oznacza przecież automatycznie zwycięstwa, więc oczekiwał na dalszy rozwój wydarzeń. Po chwili uczniowie otwierający stawkę przekazali dalej pałeczki i kolejna grupa ruszyła, dopingowana okrzykami ludzi na widowni, jak również obserwujących bieg spod trybun chłopców i dziewcząt oraz ich nauczycieli. Tym razem reprezentant liceum numer dwa został nieco w tyle, dając się wyprzedzić prawie wszystkim swoim przeciwnikom. Maciek zacisnął zęby – wiedział, że będzie musiał postarać się nadrobić tę stratę pozycji za wszelką cenę. Gdy w końcu dobiegł do niego spocony i zziajany kolega, z pałeczką wyciągniętą w jego stronę, złapał ją czubkami palców i w tym samym momencie wystartował z szalonym tempem. Chwilowo zostawił z tylu tylko czarnowłosą krakowiankę oraz jakiegoś chłopaka z sąsiedniej szkoły, jednak szybko nadrabiał dystans dzielący go od tych, co wystartowali wcześniej. Kiedy prześcignął już wszystkich, obawa przed przegraną ustąpiła euforii i przedsmakowi zwycięstwa, którego był już absolutnie pewien.
Jednak kilkadziesiąt metrów przed metą zauważył kątem oka znajomą sylwetę. Obrócił delikatnie głowę w jej stronę i zobaczył tajemniczą czarnowłosą, która zaczęła go nagle doganiać. Nie chcąc dać za wygraną, Maciek próbował przyspieszyć jeszcze mocniej, ale poczuł, że osiągnął już swój limit i nie rozwinie większej prędkości. Z przerażeniem patrzył więc, jak przebierająca w nadzwyczajnym tempie nogami nastolatka zrównuje się z nim, przez jakiś czas biegnie obok, a następnie, tuż przed linią mety, wyprzedza go nieznacznie i pierwsza kończy wyścig, dając tym samym swojej szkole zwycięstwo.
Całe zdarzenie, od momentu przejęcia przez Maćka pałeczki do finiszu czarnowłosej, trwało zaledwie kilkanaście sekund.
Wśród idących w zwartej grupie uczniów liceum numer dwa panowały mieszane nastroje. Niektórzy byli zawiedzeni przegraną w najważniejszej konkurencji całych zawodów. Inni cieszyli się z tego, w jak wielu dyscyplinach ich szkoła zajęła pierwsze miejsca. Jeszcze inni byli zbyt zmęczeni i głodni, by myśleć o całym wydarzeniu, i z utęsknieniem oczekiwali poczęstunku organizowanego dla zawodników i ich opiekunów, jak również dla widzów obserwujących z trybun przez cały dzień zmagania młodzieży. Maciek i jego koledzy z klasy mieli raczej ponure miny. Choć nikt, może poza nim samym, nie obwiniał go za porażkę, to jednak cała grupa nie była w stanie pozbyć się uczucia zawodu wywołanego tak niespodziewanym obrotem wydarzeń, który odebrał ich szkole pierwsze miejsce w sztafecie. Nie mówili więc między sobą zbyt dużo, ograniczając swe wypowiedzi do krótkich uwag dotyczących organizacji imprezy, upału oraz niecierpliwego oczekiwania na solidny posiłek.
Dopiero gdy zasiedli do jedzenia, rozluźnili się na tyle, by rozpocząć normalną rozmowę.
- Wiesz, Maciek – rzucił któryś z jego kolegów – ta laska, co cię wyprzedziła tuż przed metą, jest całkiem niezła. Ona jest z tej grupy z Krakowa, co nie?
- Taaa – odrzekł obojętnie zapytany.
- Nadal nie wiem, skąd się u nas właściwie wzięli – podjął inny – ale niektórzy z nich naprawdę nieźle dawali czadu. Nie tylko tamta, ale chociażby ten gość od nich, co rzucał oszczepem. Pamiętacie?
- To było mocne – przyznał kolejny. – Koleś nie wyglądał, jakby się mu w ogóle chciało starać. Po prostu podszedł, rzucił i bach, pierwsze miejsce. Skubany. Jeszcze nie widziałem takiego rzutu.
- Ta czarna – rzekł Maciek, postanawiając wziąć aktywny udział w konwersacji – robiła też sto metrów dziewczyn i wygrała. I jeszcze do tego pobiła rekord szkoły. Nie mam pojęcia, ile ona trenuje, żeby mieć taką siłę w nogach, ale trzeba przyznać, że biegać to umie.
Pomruki aprobaty rozeszły się przy całym stole, który zajmowali w kącie szkolnej stołówki. Wokół nich siedzieli inni uczniowie ich szkoły, natomiast reprezentanci pozostałych placówek mieli przygotowane miejsca na drugim końcu sali. To sprawiało, że choć zgromadzeni dookoła Maćka drugoklasiści rzucali co i rusz ciekawskie spojrzenia w stronę krakowskiej grupy, nie mogli wypatrzeć spośród wypełniającego pomieszczenie tłumu dziewczyny, o której rozmawiali.
- Ale jak to się stało, że tak nagle cię wyprzedziła? – padło nagle pytanie. – Przecież wystartowała z całą sekundę po tobie, a ty pędziłeś już wtedy jak rakieta. Zmęczyłeś się pod koniec, czy jak?
- Sam nie wiem – odparł szczerze Maciek. – Myślałem, że już nikt mnie nie dogoni, a tu nagle zobaczyłem, jak mnie dopędza, i do tego cały czas przyspiesza. Ja też próbowałem, ale już nie mogłem szybciej, a ona najwyraźniej miała jeszcze zapas mocy. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się czegoś takiego, i trochę mnie to zaskoczyło. W ogóle nie wiedziałem, co się dzieje, i zanim wziąłem się w garść, już była na mecie.
- Ale finisz to miała piękny – rzekł któryś z jego kolegów z rozrzewnieniem.
- Nie widziałem go zbyt dobrze – przyznał Maciek. – Jak dobiegłem do końca, już nie miałem nawet sił na nią patrzeć, bo myślałem, że padnę po tym biegu.
- Była niesamowita, mówię ci. Wpadła na metę, ale zamiast się zatrzymać, to wciąż biegła, jakby chciała zrobić kolejne okrążenie. A wszyscy zaczęli się podniecać, krzyczeć i bić brawo, dopiero wtedy jakby się zczaiła, że to już koniec, ale jak się zatrzymała, w ogóle nie było widać po niej zmęczenia. Tylko tak stała sobie, cała dumna, w centrum uwagi. No a potem zgarnęła ją opiekunka i poszły sobie gdzieś.
- Ej, właśnie – rzucił chłopak siedzący z brzegu stołu. – Czy oni są jacyś niedorozwinięci, że nigdzie się nie ruszają bez tych swoich opiekunów? Ani nie pójdą sami, jak mają brać udział w jakiejś konkurencji, ani sami potem nie wrócą, tylko zawsze muszą ich wszędzie eskortować. Zauważyliście?
- Średnio mnie to obchodzi – stwierdził jego sąsiad.
- Może są ślepi – dorzucił jeden z chłopaków siedzący naprzeciwko nich. – W sumie to by wszystko tłumaczyło. Nie widzą, gdzie mają stanąć, by ustawić się do biegu, nie widzą oszczepów, którymi mają rzucać, i dlatego muszą ich prowadzić za rączkę i wszystko pokazywać.
- Ale czy ślepi w ogóle uprawiają takie sporty?
- A czemu nie? Przecież nie są kalekami, mają sprawne ręce i nogi, więc co stoi na przeszkodzie?
- Niby racja…
- A nie pomyśleliście – wtrącił Maciek – jakim cudem wiedzieliby, kiedy trzeba skręcić na bieżni podczas sztafety? Przecież musieli widzieć, że zbliża się zakręt, bo inaczej wypadliby za tor.
- Coś w tym jest… - pomruk zrozumienia rozległ się wśród jego kolegów.
- Poza tym – ciągnął dalej – wyglądali mi raczej na głuchych niż na ślepych. Gostek, z którym biegłem stówę, nawet się na mnie nie spojrzał, jak powiedziałem mu „powodzenia”. Jakby w ogóle tego nie usłyszał. Nikt nie byłby na tyle chamski ani głupi, by nie zareagować na to w jakikolwiek sposób, jeśli miałby sprawny słuch.
- No to skąd w takim razie mieliby wiedzieć, że trzeba wystartować? – spytał chłopak siedzący naprzeciw niego. - Przecież nie było tak, że ruszali dopiero, gdy wszyscy inni zaczęli już biec. Musieli sami słyszeć sygnał do startu. Jak byliby do tego zdolni, nic nie słysząc?
- Dobre pytanie – rzekł Maciek po chwili konsternacji.
Nie będąc w stanie ustalić niczego w związku z reprezentantami nieznanej krakowskiej szkoły, zgromadzeni przy stoliku w kącie drugoklasiści zamilkli, poświęcając całą swą uwagę jedzeniu, które mieli na talerzach. Nawet ci, którzy nie brali udziału w żadnej konkurencji, byli już porządnie wygłodzeni, i z namaszczeniem oraz wyrazem błogości na twarzach przeżuwali kolejne kęsy szkolnego obiadu, który zdawał się smakować znacznie lepiej, niż zazwyczaj. Być może był to wpływ wyjątkowości tego dnia, a może po prostu kucharki specjalnie się postarały przyrządzić coś smaczniejszego, by wywrzeć dobre wrażenie na gościach. Bez względu na przyczynę takiego stanu rzeczy wszyscy zgromadzeni na stołówce jedli ze smakiem, wypełniając brzuchy, w których od rana szerzyła się coraz większa pustka.
Kiedy Maciek i jego koledzy skończyli w końcu jeść, postanowili udać się z powrotem na stadion, by tam poczekać na udekorowanie zwycięzców. Szli tam z dobrymi humorami, zapominając o porażce w sztafecie, rozmawiając tym razem o dwóch biegach, w których reprezentant ich szkoły odniósł tak wspaniałe zwycięstwa. Jako że byli jednymi z pierwszych, którzy skończyli swoje porcje i wyszli ze szkoły, stali przez pewien czas bezczynnie pod trybunami. Od czasu do czasu wymieniali kilka błahych uwag pomiędzy sobą i milknęli znowu, by zapatrzyć się na swoje liceum, z którego coraz większym strumieniem zaczynali wychodzić nasyceni widzowie i młodzi sportowcy, jak również opiekunowie tych ostatnich. Po pewnym czasie towarzysze Maćka – jako że żaden z nich nie zajął wysokiego miejsca w jakiejkolwiek konkurencji i nie mieli zdobyć żadnych odznaczeń – pożegnali go i popędzili na trybuny, gdzie, jak uznali, mogli mieć lepszy widok, niż z poziomu stadionu. Gdy więc chłopak został sam, zaczął spoglądać niedbałym wzrokiem na zgromadzonych naokoło gości z innych szkół, jak również zwycięzców paru dyscyplin z jego własnej. Nagle spostrzegł stojącą w pewnym oddaleniu od swojej grupy czarnowłosą zwyciężczynię sztafety. Rozpoznał ją, choć teraz jej włosy były rozpuszczone, a nie spięte, jak w trakcie właściwej części zawodów. Pchany nagłym impulsem wywołanym mieszanką podziwu nad jej kondycją, szacunku należnemu zwycięzcy oraz zwykłej, ludzkiej ciekawości, podszedł, stanął naprzeciwko niej i powiedział:
- Gratuluję wygranej w sztafecie. Nie sądziłem, że mnie prześcigniesz. Biegłaś naprawdę fenomenalnie.
Dziewczyna nie poruszyła się nawet. Choć w pierwszej chwili mógł zwalić brak jakiejkolwiek reakcji z jej strony na karb ich niemal równego wzrostu, który nie wymagał od niej zmiany pozycji głowy, by sprawić wrażenie, że zwróciła uwagę na jego słowa, to po upływie kilkunastu sekund milczenia Maciek zaczął czuć się dziwnie. Zachowywała się tak, jakby wokół niej nie było absolutnie nikogo, kto by się właśnie do niej odezwał i oczekiwał jej odpowiedzi. Po pewnym czasie niezręcznej dla Maćka ciszy dziewczyna zaczęła kręcić głową w prawo i w lewo, co prawda bardzo nieznacznie, acz z wyraźnym zaniepokojeniem, jakby kogoś spodziewała się zobaczyć, ale ten ktoś nie przychodził. Nie wiedząc, czy w tej sytuacji powinien udać, że całe zdarzenie nie miało miejsca i po prostu się wycofać, czy raczej spróbować znów zwrócić na siebie jej uwagę, stał tak jeszcze przez jakieś pół minuty, aż w końcu z boku dobiegł go ciepły, kobiecy głos:
- Przepraszam, chciałeś powiedzieć coś Ani?
- Cóż… tylko pogratulować zwycięstwa w sztafecie. Ale… - Maciek zająknął się.
- Rozumiem, o co ci chodzi – odrzekła niespodziewana rozmówczyni, która okazała się być jedną z opiekunek krakowskich uczniów. – Bardzo cię za to przepraszam, pewnie poczułeś się głupio. Widzisz, Ania jest głuchoniewidoma. Ale mogę jej przekazać twoje słowa, jeśli chcesz.
Kobieta patrzyła z wyrazem uprzejmego oczekiwania na osłupiałego Maćka, który po chwili zorientował się, że przeciąga milczenie zbyt długo. Pokręcił więc głową, bąknął „przepraszam za kłopot” i odszedł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to przyzwoitość.
Podczas ceremonii zakończenia zawodów, przed wręczeniem odznaczeń zwycięzcom poszczególnych konkurencji, dyrektor liceum numer dwa przedstawił w końcu dokładniej osnutych do tej pory tajemnicą gości. Okazali się być uczniami oraz wychowawcami w ośrodku dla dzieci upośledzonych wzrokowo i słuchowo. Młodzież ta, pragnąca pomimo swej niepełnosprawności rozwijać się jak najlepiej psychicznie i fizycznie, wyprosiła u dyrekcji swojego ośrodka pozwolenie na udział w normalnych zawodach sportowych. O ile jednak w dużym mieście byłoby to bardzo trudne do zorganizowania, to w tej małej mieścinie pod Krakowem, gdzie co roku organizowano imprezę tego rodzaju, w dodatku zawsze otwartą na dodatkowych uczestników, udało się odnaleźć idealne miejsce do spełnienia marzeń młodych głuchoniewidomych. Dzięki temu, że dano im szansę na zmierzenie się z w pełni sprawnymi nastolatkami, mogli przekonać siebie oraz innych, że utrata wzroku i słuchu nie oznacza automatycznie wykluczenia możliwości brania udziału w normalnej, sportowej rywalizacji oraz osiągania w niej sukcesów.
Gdy dyrektor opowiadał o tym wszystkim, zgromadzeni uczniowie lokalnych szkół słuchali jego słów ze zdumieniem, nie mogąc uwierzyć, że ich niecodzienni goście byli pozbawieni dwóch najważniejszych zmysłów, a mimo to radzili sobie niezgorzej we wszystkich dyscyplinach, w których brali udział. Co i rusz rzucano w ich stronę spojrzenia, nie ciekawskie jednak, jak na ceremonii rozpoczęcia, ale przepełnione raczej zdumieniem, a często też i współczuciem. Spora część zawodników spoza krakowskiej grupy zdradzała również pewien rodzaju podziw dla tych ludzi, którzy przyjechali dziś do ich miasteczka i, nie zdradzając się zbyt widocznie ze swoją niepełnosprawnością, rywalizowali z nimi jak równi z równymi, jakby nic ich w tym nie ograniczało. Widownia na trybunach również zdawała się być poruszona. Choć dla nikogo nie było tajemnicą, że z tymi z Krakowa jest coś dziwnego, nikt nie przypuszczał, iż mogą być aż do tego stopnia pokrzywdzeni przez los.
Widząc, że przemowa wywarła właściwe wrażenie na słuchaczach, pryncypał przeszedł do rozdania odznaczeń. W każdej konkurencji (poza sztafetą, w której nagrodę otrzymywał tylko zwycięzca) nagradzano trzech zawodników z najlepszymi rezultatami, wręczając im, oprócz dyplomów, złote, srebrne i brązowe wieńce laurowe – zależnie od zajętego miejsca. Dekorowano nimi skronie uczniów, jednak zdecydowana większość traktowała to bardziej jako tradycyjny rytuał, niż faktyczne wyróżnienie. Inaczej miała się sprawa w przypadku głuchoniewidomych uczestników zawodów, którzy, wywoływani przez megafony oraz przyprowadzani do dyrektora liceum numer dwa przez któregoś z opiekunów, przyjmowali z jego rąk symbole ich sukcesów z wyraźną radością wypisaną na twarzach.
Maciek, który stał bliżej podwyższenia, na którym odbywało się odznaczanie zwycięzców, zamyślił się głęboko zarówno nad słowami usłyszanej przed chwilą przemowy i reakcjami na nią otaczających go ludzi, jak również nad własną stycznością z jedną z tych niepełnosprawnych nastolatek. Otrząsnął się trochę, słysząc własne nazwisko i poszedł odebrać wyróżnienie za zwycięstwo w biegu na sto metrów. Pierwsi swoje odznaczenia odbierali chłopcy, dopiero po nich przywoływane były dziewczęta. Tak więc, kiedy nagrodzeni schodzili z powrotem na murawę boiska umiejscowionego w środku stadionu, gdzie obywała się ceremonia zakończenia, Maciek minął się z idącą odebrać swój dyplom oraz wieniec ślepą i głuchą dziewczyną, prowadzoną przez tą samą sympatyczną opiekunkę, co wcześniej. Przyjrzał się wówczas nastolatce raz jeszcze: miała sięgające talii proste, kruczoczarne włosy, lśniące w świetle chylącego się powoli ku zachodowi słońca; była niewiele niższa od niego, jednak sprawiała wrażenie większej i mocniejszej, nawet pomimo szczupłej budowy ciała; jej twarz, roześmiana teraz i miotająca ciepłe iskierki z niewidzących, zielonych oczu, cechowała się delikatnymi rysami, które podkreślał mały, prosty nosek. Jego uwagę zwróciły również długie, chude nogi oraz średniej wielkości biust, który przy posturze krakowianki zdawał się być cokolwiek mniejszy, niż w rzeczywistości.
Gdy dziewczyna została za nim i z pomocą swojej opiekunki wspięła się na podwyższenie, Maciek odwrócił się i patrzył, jak czarnowłosa wyciąga niemrawo rękę w stronę dłoni dyrektora, którą uścisnęła, odnalazłszy ją w końcu po chwili niepewnego błądzenia kończyną w powietrzu. Uśmiechnęła się, czując, jak zostaje jej wręczany dyplom, a na znak swej towarzyszki pochyliła lekko głowę. Wówczas na jej skroniach został umieszczony złoty wieniec z liści laurowych. I choć dyplom stanowił zwyczajny kawałek zadrukowanego papieru, który różnił się od podobnych mu świstków wręczanych innym uczniom jedynie drobnymi szczegółami, a ozdobne laury były pomalowanymi na złoto kawałkami plastiku, fakt zdobycia tych odznaczeń zdawał się sprawiać jej ogromne szczęście. Być może było tak z powodu jej nieświadomości ich banalnego charakteru, a może z uwagi na to, że uczucie zwycięstwa zyskało dla niej dzięki tym przedmiotom nowy, namacalny wymiar – tak bardzo istotny, zważywszy na jej niepełnosprawność.
Tak samo jak przy odbieraniu własnych wyróżnień Maciek nie zwracał uwagi na bijących mu brawa ludzi, również i teraz zignorował aplauz skierowany do dziewczyny, która przecież prawdopodobnie i tak nie zdawała sobie z niego sprawy. Oklaski zdawały mu się być jakoś nie na miejscu, podobnie jak większość rzeczy, tak typowych przecież dla corocznych zawodów odbywających się w tej szkole, które jednak tego dnia, przy takich gościach, wydawały się dziwnie niepasującymi. Nie miał pewności, czy było tak z powodu nietypowej atmosfery, która zapanowała po ogłoszeniu charakteru placówki, w której uczą się ci młodzi ludzie z Krakowa, czy też z uwagi na własny, dziwnie melancholijny nastrój oraz niespodziewany natłok myśli związanych z czarnowłosą i jej przypadłością. Przyłapał się na tym, że właściwie fakt, iż ta niepełnosprawność dotyczyła przecież również pozostałych członków tej niecodziennej grupy, nie obchodzi go aż tak bardzo. Zaczął się więc zastanawiać, czy jego stan psychiczny wynikał z tego, że nagłe zdanie sobie przez niego sprawy z głuchoślepoty tej pełnej wdzięku nastolatki zlało się z jego podziwem względem niej, tworząc mieszankę pełną nieokreślonej emocjonalnie zadumy nad tak ciężkim losem pięknej nieznajomej.
Jak we śnie poszedł raz jeszcze odebrać z rąk dyrektora dyplom i wieniec – tym razem za zajęcie pierwszego miejsca w biegu na dwieście metrów, w którym najwyraźniej czarnowłosa nie brała już udziału. Skupił się dopiero, gdy zobaczył ją wchodzącą z uśmiechem na twarzy na podest, by przyjąć odznaczenie za zwycięstwo w międzyszkolnej sztafecie. Tym razem oklaski publiczności oraz pozostałych zawodników były znacznie bardziej energiczne, a po paru dziwnych ruchach ręką, jakie jej opiekunka wykonała, dotykając dłoni dziewczyny, głuchoniewidoma pokraśniała z radości jeszcze mocniej, kłaniając się przy tym delikatnie publiczności na wszystkie strony. Maciek musiał przyznać, że była w owej chwili jeszcze bardziej urocza, niż wydawała mu się wcześniej. Niestety nie mógł oddawać się rozmarzaniom zbyt długo, bo oto dyrektor jego szkoły ogłosił wszem i wobec oficjalne zamknięcie tegorocznych zawodów sportowych, dziękując wszystkim za przybycie oraz zapraszając ich również za rok. Tak więc czarnowłosa wraz ze swoją grupą udała się w stronę czekającego już pod szkolną bramą autokaru, a pozostali albo zbierali się w małe grupy, by jeszcze porozmawiać, albo rozchodzili się powoli na ulicę bądź – w przypadku nauczycieli i niektórych uczniów – kierowali się ku budynkowi szkoły. Jednak Maciek stał samotnie i patrzył tępo za oddalającymi się sylwetkami krakowian. Gdy już prawie wszyscy z nich byli usadowieni w busie, nagle coś jakby się w nim obudziło i podbiegł prędko do jednego z pilnujących głuchoniewidomą młodzież opiekunów.
- Przepraszam – zagadnął go, lekko zdyszany.
- Słucham? Mogę w czymś pomóc? – zapytany odwrócił się do niego i spojrzał z wyrazem uprzejmego oczekiwania na twarzy.
- Chciałem się tylko dowiedzieć… skąd, no… jak się nazywa ta szkoła, z której państwo przyjechali – wypalił Maciek, niewiele myśląc. Obawiał się, że jego prośba zostanie odebrana jako oznaka nieuważnego słuchania przemówienia dyrektora (który, jak chłopak mętnie sobie przypominał, zawarł w niej odpowiedź na jego pytanie), jednak mężczyzna, którego zaczepił, uśmiechnął się nieznacznie i wyciągnął z kieszeni wizytówkę.
- Jeśli byłbyś zainteresowany kontaktem z nami bądź z naszymi wychowankami, nie krępuj się – rzekł, przekazując mu mały skrawek papieru. Następnie pożegnał się z nim grzecznie i wsiadł do autokaru, który ruszył po chwili, zostawiając budynek liceum numer dwa za sobą.
Trzymając papierowy prostokącik jak talizman, Maciek powlókł się do domu. Tam, zdawszy rodzinie pokrótce relację z całego dnia (nie wspominając tylko zbyt wiele o gościach z Krakowa), poszedł do swojego pokoju, wykręcając się od dalszych opowieści zmęczeniem. Położył się na łóżku i, patrząc w sufit, rozmyślał o zawodach, głuchoniewidomych nastolatkach oraz ich zmaganiach, ale przede wszystkim – o czarnowłosej dziewczynie, która prześcignęła go w sztafecie, nie mając sprawnego ani wzroku, ani słuchu.
„Anna… tak miała na imię?” – pomyślał i zamknął oczy, starając się odtworzyć w pamięci obraz jej twarzy.