No to napisałem opowiadanie. Have fun.
PS: doublepost, bo nie mieści mi się całe w jednym poście. Niech moderacja mi wybaczy. xD
Wioska nocą była cicha i spokojna, jeśli nie liczyć odległych grzmotów oraz rozbłysków wywoływanych walką daleko w górze, na orbicie planety. Na powierzchni jednak nie działo się nic szczególnego – otoczona ze wszystkich stron górami, mała osada w przytulnej kotlinie cieszyła się jeszcze wolnością od horrorów wojny, której mieszkańcy nie rozumieli i z której tak do końca nie zdawali sobie nawet sprawy. Wszystko, co do nich z niej docierało, to te przedziwne światła na nieboskłonie i odgłosy walk prowadzonych na tyle nisko przez nurkujące z przestrzeni kosmicznej statki, by ryki ich pocisków dostawały się przez całą atmosferę aż do nich. Były to jednak na tyle rzadkie zjawiska, że wieśniacy nie zaprzątali sobie nimi specjalnie głowy, a jedynie modlili się usilniej do Imperatora, by odegnał te złowróżbne znaki z nieba.
Jako że osada położona była na na tyle niekorzystnym strategicznie i trudno dostępnym terenie, chwilowo żadna z armii nie usiłowała zająć jej obszaru, co zapewniało nieświadomym własnego szczęścia ludziom możliwość prowadzenia normalnego, niczym niezakłócanego życia. W tej chwili wszyscy spali głęboko snem sprawiedliwych, ufni w potęgę ich boga – Imperatora Ludzkości – oraz głęboko zapewnieni o tym, że cokolwiek złego by na nich nie spadło, on obroni ich swą mocą i potęgą przed najgorszym nawet przeciwnikiem. W pewnym sensie bitwa prowadzona tysiące kilometrów nad ich głowami potwierdzała ich przypuszczenia, choć – oczywiście – nie wiedzieli, że te wszystkie dziwaczne grzmoty i błyski są nie tylko wywoływane przez siły zła, o których odegnanie tak usilnie się modlili, ale również przez strażników Imperium, wojowników Świętej Terry, przelewających własną krew, by ci niedawno odzyskani obywatele z tej odszukanej kilka lat temu planety na dole, do których nie dotarł jeszcze nawet postęp technologiczny, mogli spać w swoich łóżkach bez obawy o to, czy jutro z nich wstaną.
Coś jednak zaniepokoiło zwierzęta w gospodarstwach. Przez wioskę przeleciał jakby złowieszczy wiatr budzący psy w budach i bydło w oborach. Cały żywy inwentarz poruszał się niespokojnie w obrębie podwórek oraz budynków gospodarskich, tak, że przez chwilę cała wieś wręcz szumiała od ich postękiwań, jęków, skrzeków i innych zwierzęcych odgłosów. Nie zbudziło to, o dziwo, ani jednego człowieka, przeciwnie – w tej właśnie chwili ich sen zdawał się być twardszy niż dotychczas, tak, że nawet gdyby w środku osady wylądował pluton imperialnych gwardzistów, prawdopodobnie nie przerwałoby to słodkiego letargu wieśniaków. Coś dziwnego i niepokojącego zdecydowanie przetoczyło się wówczas przez kotlinę, jednak nad rankiem już nic nie wskazywało na to, by ta noc różniła się czymkolwiek od pozostałych.
- Meth, najwyższy czas, żebyś wydoił krowy.
- Potem, mamo – odparł sennie dziewięcioletni chłopiec, leniwie snujący się po chałupie, próbujący bezskutecznie rozbudzić się po pobudce o bladym świecie.
- Potem zapomnisz, a zresztą masz jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Na przykład przywiezienie drew z lasu i posprzątanie obory. Bierz wiadro na mleko i nie marudź! - matka spojrzała groźnie na syna.
Z wyrazem wielkiej niechęci na twarzy, Meth wziął naczynie w rękę i wyszedł bez słowa na podwórko. Chłodny wiatr od razu pozbawił go całej towarzyszącej mu senności, jednak wcale go to nie ucieszyło. Nie lubił wykonywania tych wszystkich prac gospodarskich, do których zmuszali go rodzice. Nie znosił władczych rozkazów mamy spychającej na niego połowę zajęć domowych oraz większości obowiązków związanych z żywym inwentarzem, nie mógł również znieść suchych poleceń ojca dotyczących pomocy na roli czy też uczestniczenia w zwózce drewna z pobliskiego lasu. Nawet jak na swój wiek był bardzo dziecinny i nie rozumiał potrzeby wykonywania tylu różnych rzeczy. Pechowo był jedynym synem, więc siłą rzeczy musiał wziąć na siebie bardzo dużo pracy, chociaż nie starał się nawet zauważyć, że jego rodzice tak naprawdę robią jeszcze więcej. Ta wiedza pewnie i tak nie zmieniłaby poglądu Metha na tą sprawę – nie znosił pracowania jak pospolity parobek.
Kiedy szedł w stronę obory, dostrzegł po drugiej stronie płotu dzielącego jego podwórko od sąsiedniego gospodarstwa małą dziewczynkę. Pomachał do niej i krzyknął wesoło, a ona, zauważywszy to, z uśmiechem odwzajemniła powitanie. Była to Saya, najlepsza przyjaciółka Metha. Saya miała tylko siedem lat, jednak dojrzałością zdecydowanie przewyższała swego starszego kolegę. Cechowała ją wielka życzliwość, uczynność i chęć do pomocy, a szczególną sympatią obdarzała właśnie swojego buntowniczego sąsiada. Dobrze wiedziała, jaki jest on z charakteru, nie przeszkadzało jej to jednak, gdyż dorastając z nim od dzieciństwa zdążyła się do tego przyzwyczaić i jak mało kto potrafiła powstrzymać złe humory chłopca, nie prawiąc mu przy tym żadnych kazań, ale głównie słuchając i pocieszając. Ta niezwykła, uspokajająca zdolność była głównym powodem wielkiej sympatii chłopca do niej – dopiero przebywając z nią czuł się naprawdę rozumiany.
- Jak się masz? - zagadał, podchodząc do płota.
- Dobrze, a ty? - spytała.
- Daj spokój, matka znowu nie daje mi chwili odpoczynku. Ledwo wstałem, a muszę iść doić krowy.
-Hmmm... nie smuć się, jak skończysz, to się pobawimy, dobrze?
Ucieszony Meth chciał już coś odpowiedzieć, kiedy z okna jego domu wychyliła się matka i wrzasnęła:
- Pójdziesz w końcu doić te przeklęte krowy czy nie?!
- Idę, mamo, nie musisz mi powtarzać! - warknął niegrzecznie chłopiec, po czym zmieszał się trochę, że zwrócił się do rodzicielki w takim tonie przy najlepszej przyjaciółce.
- Przepraszam, ja... muszę iść...
- Nie szkodzi, rozumiem – szepnęła Saya i uśmiechnęła się. - Przyjdę potem do ciebie i pomogę ci uprzątnąć oborę, dobrze?
Nawet nie zapytał się, skąd wiedziała, że miał dzisiaj posprzątać w oborze, ale odwzajemnił uśmiech i mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło jej za odpowiedź.
- Przyjdź za jakieś dwie godziny, po dojeniu muszę iść przywieźć jeszcze drew z lasu.
Pokiwała głową i wysłała mu kolejny, promienny uśmiech. Pomachała znów i pobiegła w stronę swojego domu, a on z kolei skierował swe kroki ku zagrodom dla bydła.
Gdy doił po kolei krowę za krową, rozmyślał nad tym, dlaczego jego życie jest takie niesprawiedliwe. Choć bunt jest dla dzieci raczej normalny, Meth był wybitnie buntowniczym chłopcem i od zawsze narzekał na ilość obowiązków, zmęczenie nimi i brak widocznej wdzięczności ze strony jego rodziców. Oczywiście wyolbrzymiał to wszystko, niemniej jednak lubił ponarzekać w samotności, gdy nie było w pobliżu ani mamy, ani taty, ani nawet Sayi – jakkolwiek przy niej nieco się uspokajał, bez niej od razu wracał mu jego marudny, buntowniczy humor.
Nie to, że nie kochał swych rodziców. Kochał, i to mocno, jednak gdy się zawziął, bo otrzymał kolejną porcję ciężkich obowiązków, nie krył swojej niechęci, złości, a nawet zawiści do nich. Oczywiście w końcu i tak musiał robić to, co mu mówili, nawet jeśli miałoby się to stać po karczemnej awanturze, do których często dochodziło. W głębi duszy czuł jednak pragnienie dokonania czegoś większego, niż żmudne powtarzanie tych samych, codziennych obowiązków w gospodarstwie.
Wydoiwszy wszystkie krowy i przelawszy mleko do skopków, Meth poszedł do szopy i wyciągnął z niej mały wózek na drewno. Trzymając za uchwyt wyciągnął go, a następnie podążył z nim w stronę pobliskiego lasu.
Nie wiedział, że z daleka obserwują go czyjeś uważne oczy.
Idąc przez ciemny bór sosnowy chłopiec podjął znów rozmyślania o ciężkim losie jedynaka. Podskakujący na wyboistej drodze mały wóz ciążył mu niemiłosiernie, pomimo że był jeszcze całkiem pusty. Potykając się co chwila o korzenie drzew ciągnących się na obrzeżach ścieżki, przeklinał po cichu tak, jak czasem robił to jego tata, gdy był bardzo zły. Jego serce wypełniała czysta gorycz oraz niechęć do pracy i własnych rodziców, spychających na niego tyle ciężkich prac.
- Na Imperatora, niechby ich... już ja im... jak mogą... - mruczał ze złością, szarpiąc raz po raz wózek, który co chwila klinował się w co większych zagłębieniach.
Po kilkunastu minutach Meth dotarł na polanę, gdzie jego rodzina składowała na wielkim stosie równo wyciosane kawały drewna. Nie pamiętając jakby, że przygotowanie ich spoczywało wyłącznie na jego ojcu, a on miał tylko przywieźć do domu już gotowe szczapy, chłopiec nachmurzył się jeszcze bardziej i z wielkim ociąganiem zaczął załadowywać opał.
- Jak ja to teraz przywiozę z powrotem? - mówił do siebie markotnym tonem. - Już samo przytaszczenie wózka tutaj było wyczerpujące, a teraz...
Urwał nagle w pół słowa. Dziwny dreszcz przeszedł go po plecach. Był pewien, że usłyszał za sobą cichy, niski pomruk, od którego włosy stanęły mu dęba. Przestraszony tajemniczym odgłosem odwrócił się energicznie i spojrzał w stronę, z której zdawał się go słyszeć.
- Kto tam? - zapytał głośno roztrzęsionym tonem?
- Młody człowieku z krwi i ciała – niski głos przemówił do niego z ciemnych zarośli. - Nie obawiaj się, bo nie masz czego. Przybyłem do ciebie w przyjaznych zamiarach i nie mam zamiaru cię krzywdzić. Oto ja – Gathrabal, wysłaniec Najwyższego – przychodzę do Ciebie.
Na te słowa zza drzew wyszła majestatycznie wielka, śnieżnobiała krowa o mądrym spojrzeniu i dumnej posturze. Widok gadającego zwierzęcia nie uspokoił Metha, bynajmniej – przeraził się jeszcze bardziej i, gotując się do ucieczki, szepnął:
- Co to jest, na Imperatora?
Krowa przystanęła i uśmiechnęła się do niego.
- Widzę, że nie ufasz mi, młodzieńcze – rzekła. - Powiedz mi więc, jak mam ci udowodnić moje dobre intencje?
Chłopiec zawahał się. „Faktycznie, myślał z typową dla siebie dziecięcą naiwnością, gdyby to stworzenie chciało mi zaszkodzić, już dawno by to zrobiło tak, że nawet bym nie zauważył”. Wyciągnął więc drżącą rękę, wskazał na kupę drzewa i powiedział:
- Nie jesteś zwykłą krową, musisz mieć jakąś magię. Pokaż mi, że to żadna kiepska sztuczka, i spraw, żeby ten wózek załadował się drewnem.
Krowa uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nagle Meth podskoczył i krzyknął, bo oto nagle tam, gdzie sobie zażyczył, pojawiło się mnóstwo drewna. Nie mogąc pozbyć się wszystkich swych obaw, zaczął znów pytać tajemniczego przybysza:
- Skąd się tutaj wziąłeś, i dlaczego wyglądasz jak krowa? Co to za heretyczka sztuczka? I czego chcesz ode mnie?
- Masz wiele pytań, chłopcze, pozwól więc odpowiedzieć mi na nie po kolei – rzekł Gathrabal. - Jak widzisz, nie jestem zwyczajną krową. Zawdzięczam moją potęgę samemu Imperatorowi, który wejrzał na tak nędzne stworzenie, jakim jestem, zesłał mnie, swego anioła, obdarzył materialnym ciałem o niepozornym wyglądzie krowy i obdarował wielką mocą. Zostałem więc wybrany przez największego z wielkich, by wcielić w życie jego życzenie, które łaskawie do mnie skierował.
Meth oniemiał z wrażenia. Łatwo uwierzył w słowa, które usłyszał, chociaż do tej pory nawet wioskowy kapłan, który wygłaszał do nich tak wiele pełnych natchnienia kazań, nie pokazał jeszcze nigdy żadnej pochodzącej od Imperatora mocy. Tym większy podziw miał do boskiego niemal stworzenia, które twierdziło, że otrzymało takową od niego samego, i w dodatku zostało mu objawione pragnienie Obrońcy Ludzkości, ba, było przez niego osobiście wysłane w celu jego spełnienia.
- S-sam wielki Imperator obdarzył cię tymi mocami?! - wykrzyknął zdumiony. - Co w takim razie zostało ci objawione? Jakie jest jego życzenie?
Przez chwilę Gathrabal nie odzywał się, jakby namyślając się nad czymś usilnie, aż w końcu powiedział poważnym tonem:
- Muszę uratować ten świat przed zagładą.
W drodze powrotnej wóz wydawał się Methowi lżejszy, niż gdy ciągnął go do lasu. Towarzystwo niesamowitego stworzenia, jakim bez wątpienia był Gathrabal, dodało mu jakby nowej energii i pozwoliło zapomnieć zupełnie o wcześniejszym narzekaniu.
- Czyli te wszystkie dziwne światła i odgłosy mają związek z wojną o nasz świat?
- W rzeczy samej – potwierdziła krowa, idąc tuż obok chłopca. - Jego wrogowie usiłują wyrżnąć strażników porządku na tej planecie, a następnie zmienić ją w piekło. Wszystko z powodu ukrytej na niej broni, która może przesądzić o losach całego Imperium.
- Broni? Jakiej broni? - spytał ciekawie Meth.
- Mówię o Dziale Tytana ukrytym głęboko pod ziemią. O bardzo wielkim i bardzo potężnym Dziale Tytana.
Chłopiec otworzył szeroko buzię ze zdumienia. Choć obywatele jego planety, a tym samym również mieszkańcy wioski nie mieli pojęcia o zaawansowanej technologii, to dotarły do nich legendy o największych jednostkach bojowych, jakie zostały kiedykolwiek ukute w marsjańskich kuźniach. Wyobrażał sobie je jako olbrzymów z metalu, miotających z doczepionych do nich gigantycznych armat ogniste kule zdolne niszczyć całe miasta jednym pociskiem. Nic dziwnego więc, że nawet na nim jako tak niewiele rozumiejącym chłopcu z niedoedukowanej społeczności, informacja ta zrobiła ogromna wrażenie.
- Słyszałeś może o Herezji Horusa, chłopcze? O Chaosie i demonach Tzeentcha?
- Niezbyt dokładnie... nic nie wiem o Chaosie, o samej Herezji słyszałem tylko tyle, ile nauczał nas kapłan... - bąknął młodzieniec.
- Dawno, dawno temu – zaczął opowiadać Gathrabal, jakby nie zważając na jego słowa – na tej planecie stacjonował oddział Space Marines z zakonu World Eaters. Strzegli oni Działa, którego rozmiary były imponujące nawet jak na strukturę tego typu. Działo to, choć w pełni sprawne, było zaledwie częścią całego Tytana, jednak tylko ono zachowało się z ginących w pomrokach dziejów bitwach rozgrywanych na tym świecie w Mrocznej Erze Technologii. Tak czy inaczej wciąż miało olbrzymie znaczenie strategiczne dla obrony tej planety, więc służący wówczas jeszcze Imperatorowi Marines z tego zakonu pilnowali go jak oka w głowie. Później jednak nastał czas Herezji Horusa, i gdy World Eaters zaprzysięgli wierność bogowi Chaosu, Khorne'owi, panu rozlewu krwi, tak samo uczynili ich żołnierze przesiadujący na tym świecie. Zaczęli używać Działa Tytana do walki z Imperatorem i jego wojskami. I mogłoby się to skończyć tragicznie, gdyby nie brawurowa inwazja wiernych wówczas jeszcze Obrońcy Ludzkości oddziałów Marines z legionu Thousand Sons. Jednak i oni prędko oddali się kultowi Chaosu, gdyż mniej więcej w tym samym czasie cały zakon uległ jego mocy. Ci wojownicy stali się wiernymi sługami Tzeentcha, boga heretyckiej magii. Jednakże World Eaters nie dawali za wygraną, i postanowili odbić planetę z rąk wyznawców wrogiemu Khorne'owi boga, bo to akurat chyba wiesz, chłopcze, że nawet wśród sił Chaosu nie panuje zgoda ani jedność. Z drugiej strony do planety zbliżała się odsiecz z Terry, bo Imperator zbyt dobrze wiedział, jak strategiczne znaczenie ma broń ukuta przez Adeptus Mechanicus. Nie wiedząc co począć, wyznawcy boga magii przywołali na pomoc najpotężniejszego demona Tzeentcha. Pochłonęło to wiele ofiar, jednak demon przybył i postanowił wcielić w życie pewien okrutny plan. Na obszarze otaczającym Działo Tytana wyrysowany został mistyczny krąg, w środku którego złożona została wielka ofiara z dusz Marines z całego obecnego na planecie garnizonu Thousand Sons. Na mocy przeprowadzonego w ten sposób rytuału wysłannik Tzeentcha sprawił, że największa z imperialnych broni zniknęła pod powierzchnią ziemi, jednak nie było to trwałe zaklęcie. Sam demon musiał użyć całej swej mocy do jego przeprowadzenia, jego siły nie pozwalały więc na zbyt długie utrzymywanie własnego czaru. Zaklął więc jego moc na runicznym dysku, potężnym artefakcie Chaosu, który utrzymywał wciąż jego moc. Na nieszczęście dla niego Marines Chaosu z legionu World Eaters, którzy w krótkim czasie przybyli na miejsce zdarzenia, odkryli szybko położenie tego dysku, i próbowali go zniszczyć. Gdy okazało się to daremne z powodu zbyt wielkiej mocy artefaktu, zapieczętowali go, by w ten sposób zaszkodzić chociaż samemu demonowi. Istotnie, ten stracił praktycznie całą swą potęgę i nie mógł już przywołać z powrotem ukrytego Działa, tak jak planował zrobić, gdy nadejdzie stosowny czas. Do tej pory więc czaił się na odpowiednią okazję, by odwrócić sytuację na jego korzyść.
Przerwał na minutę swą opowieść, by po chwili wznowić wątek: - Nasz najjaśniejszy pan, Imperator Ludzkości, objawił mi prawdę o tym całym wydarzeniu, i nakazał mi odszukać ów zaklęty dysk. Przekazał mi bowiem sposób na to, by zniszczyć go raz na zawsze i w ten sposób zażegnać zagrożenie ze strony ukrytego przez heretyków Działa Tytana, które zdążyli splamić już skazą Chaosu, tak że nie można by było go już więcej używać w dobrych celach. Kręcę się w tej okolicy, ponieważ ta straszna broń została ukryta właśnie na tej nizinie pośród gór. Podróżuję więc po niej w ciele o wyglądzie krowy, by móc przygotować wszystko, co jest potrzebne do skruszenia heretyckiego artefaktu, nie wzbudzając podejrzeń ze strony ludzi z osady. Przygotowania wymagają bowiem również podróżowania po polach na terenie całej tej kotliny, a gdyby mnie obserwowano, ciało o wyglądzie człowieka mogłoby wzbudzać niepotrzebne podejrzenia i oskarżenia o herezję za czyny, których tutejsi mieszkańcy by nie zrozumieli i wzięli by opacznie za przejaw sprzeciwu przeciwko wierze w Imperatora. Krowy nikt nie będzie pilnował ani podejrzewał o cokolwiek. Jednak moja moc jest ograniczona – nie mogę zmieniać wyglądu, by swobodnie wykonać resztę przydzielonych mi zadań, których nie mogę się podjąć w tym ciele. Nie mogę więc wykonać dobrze wszystkich zaleceń naszego boga. Tutaj w jego planach wkraczasz ty. - Krowa spojrzała wymownie na Metha, który wyprężył się z powagą. Chłopiec wierzył oczywiście w każde słowo, które kierował do niego anioł (jak siebie samego określił Gathrabal), a szczera wiara w dobroć jego intencji wypełniła mu serce i umysł.
- A więc co muszę zrobić, by pomóc ci wypełnić plan Imperatora? - spytał nie bez radości.
- Udasz się jutro w cztery miejsca, które ci wskażę, i wyrysujesz na oznaczonych miejscach odpowiednie święte symbole. Jest to niezbędne do przełamania magii ciążącej na całej tej kotlinie. Ja natomiast przyniosę dysk do twojej obory, gdzie planuję również zatrzymać się na noc. Tam też przygotuję do ceremonii wszystko, na co pozwala mi to ciało, a następnie udamy się w odpowiednie do przeprowadzenia ceremonii skruszenia plugawego artefaktu miejsce.
Meth, ufny w słowa krowy, nie spytał nawet, skąd wie, że ma oborę, nie wyraził też sprzeciwu, by zatrzymał się w niej na noc. Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju.
- A co, jeśli zobaczą cię moi rodzice albo ktoś inny...?
- O to się nie bój, mam już sposób, dzięki któremu się przed nimi schować – uspokoił go Gathrabal.
Chłopiec nie zadawał już żadnych pytań. Upojony wizją wcielenia w życie planu samego Imperatora Ludzkości przyspieszył kroku i pociągnął mocniej za wózek, który, jakkolwiek wydawał mu się okropnie ciężki, gdy wybierał się do lasu, w tej chwili zdawał się już nic nie ważyć.
Gdy dotarli na skraj wsi i z daleka zaczęli widnieć ludzie, Meth spojrzał pytająco na krowę.
- Nie będzie dziwnie wyglądało, jak będę wracać od lasu z krową do domu?
- Nie martw się, mówiłem przecież, że mam swoje sposoby. - Gathrabal uśmiechnął się, i nagle zaczął się rozpływać. Chłopiec mało nie krzyknął, nie mógł jednak ukryć swego zdumienia.
- G-gdzie jesteś? - spytał niepewnie, rozglądając się na boki. Znowu szedł powoli, gdyż wózek zaczął przypominać mu o tym, że jednak jest obładowany po brzegi ciężkim drewnem.
- Tutaj – rozległ się głos krowy, choć Meth wciąż nie mógł jej dostrzec.
- Jejku... nie wiedziałem, że masz moc niewidzialności – młodzieniec nie mógł wyjść z podziwu. Nie mógł jednak długo rozmawiać ze swym towarzyszem, gdyż wszedł już do wioski, gdzie zaczęli go witać ludzie z mijanych przez niego gospodarstw. Odpowiadając każdemu z nich grzecznie i rozmawiając chwilkę z kilkoma, powrót do domu zleciał mu trochę dłużej, niż planował. Mimo to Sayi jeszcze nie było na podwórku, rozładował więc spokojnie drewno i wszedł do obory.
- Jesteś tu? - rzucił niepewnie w pustkę.
- Tuż obok ciebie – rozległ się głos Gathrabala. Meth aż zadrżał, słysząc go tuż obok siebie.
- Nie strasz mnie tak – powiedział słabo. Po chwili dodał: - Za chwilę przyjdzie tu moja przyjaciółka. Mam nadzieję, że nie będziesz się jej ujawniał? - Z jakiegoś powodu chłopiec nie chciał mieszać jej do tego wszystkiego.
- Postaram się nie rzucać w oczy – obiecała krowa.
- Dziękuję – powiedział Meth i w tym momencie usłyszał na zewnątrz szybkie tupanie małych stóp. Po chwili we wrotach stodoły ukazała się Saya.
- Cześć – rzuciła wesoło. - Jak poszło ci z drewnem?
- Całkiem nieźle – odparł z uśmiechem chłopiec. - Uwinąłem się z tym dosć sprawnie.
- No widzisz, taka praca nie musi być uciążliwa – dziewczynka odwzajemniła uśmiech.
Meth, nie chcąc chwilowo zaczynać znów tego tematu, zabrał się szybko do sprzątania. Saya okazała się jak zwykle bardzo pomocna, także półtorej godziny skończyli porządkowanie całej obory.
- Poszło szybciej niż się spodziewałem – przyznał chłopiec, ocierając czoło wierzchem dłoni.
- Gdy nie marudzisz, ale robisz, idzie o wiele sprawniej – rzuciła złośliwie Saya, jednak po chwili uśmiechnęła się szeroko. - Może pójdziemy do mnie na drugie śniadanie, zanim trzeba będzie iść na naukę w kaplicy?
- Rany, zupełnie zapomniałem, że się dziś odbywa – przyznał Meth.
- W takim razie chodźmy razem. Ale najpierw zjedzmy. - Dziewczynka pociągnęła go za rękę, a on, nie opierając się, podążył za nią.
Gathrabal przyglądał im się przez ten cały czas badawczo.
Gdy wszystkie dzieci zajęły swe miejsca w ławkach, kapłan zaczął głosić do nich kazanie z katedry, nauczając o kulcie boga Imperatora oraz ostrzegając przed herezją.
- Drogie dzieci, wierni poddani Imperatora Ludzkości, którego imię...
Ale Meth nie mógł skupić uwagi na słowach nauki. Rozmyślał nad tym, co powiedział mu Gathrabal, oraz o misji, w jaką on sam został zaangażowany.
„Zniszczenie heretyckiego artefaktu... wydarcie z rąk wroga broni, która mogłaby zaszkodzić Imperium... i mam brać w tym wszystkim udział! Że też anioł zstąpił właśnie do mnie z domeny samego Imperatora!”
- ...największym bowiem wrogiem ludzkości jest herezja i płynące z niej zniszczenie...
„A jak wspaniale opowiadał o tych wszystkich wydarzeniach! O planach Space Marines Chaosu, o tych plugawych rytuałach i sposobie, by oddalić niebezpieczeństwo, które przez nie zawisło nad naszym światem... Mówił to zupełnie w taki sposób, jakby widział to, co się tam wówczas działo, na własne oczy, tak żywo i szczegółowo zdawał z tego relację”.
- ...strzeżcie się obłudy Chaosu, potrafi bowiem omamić, ogłupić, oślepić...
- Meth, śpisz? - spytała Saya, widząc, że chłopiec zamknął oczy i zaczął tonąć w marzeniach.
„W końcu Imperator na mnie wejrzał i dał mi godne zadanie”, myślał dalej z dumą. „Dziękuję ci, mój panie, za to, że dajesz mi okazję, by uczynić coś wielkiego”.
- ...niech też nie zaślepią was pokusy podsyłane przez demony Chaosu i niech nie nęcą was ich bluźniercze kłamstwa obiecujące szczęście, które może wam dać tylko Ojciec Ludzkości...
„Nie mogę się doczekać, aż pokaże mi, w jaki sposób niszczy się artefakty Chaosu. Musi mieć naprawdę potężną moc, by to zrobić – większą niż imperialni inkwizytorzy! Zresztą, nie wątpię, że mu się uda – widziałem przecież jego potężną magię na własne oczy” - dumał wspominając sztuczkę z przeniesieniem drewna na wózek.
- ...strzeżcie się również magii, bo płynie ona z Herezji i jest najbardziej plugawą z oznak zepsucia Chaosu...
- Meth?
„Jutro, z samego rana, postanowił chłopiec, pójdę tam, gdzie każe mi Gathrabal, i zacznę wcielać jego plan w życie! Chcę wypełnić go jak najszybciej, ku chwale Boga Imperatora!”
- Meth!
- Co? - chłopiec ocknął się nagle.
- Czemu nie uważasz? - spytała Saya, patrząc mu w oczy.
- Nieprawda, właśnie, że uważam – skłamał szybko.
- Zaprawdę powiadam wam: błogosławiony umysł zbyt mały, żeby wątpić – rozlegał się echem w kaplicy natchniony głos kapłana.
Ale Meth już do końca kazania nie zwracał uwagi na jego słowa.
- Dzięki, że pomożesz mi z tym karmieniem zwierząt – chłopiec uśmiechnął się promiennie.
- Drobiazg, przecież wiesz, że lubię ci pomagać – odrzekła Saya. Wracali właśnie z kaplicy i mieli w końcu okazję trochę porozmawiać.
- Wydajesz się dziś jakiś dziwny. Co się stało? - spytała go.
Faktycznie, Meth nie potrafił ukryć entuzjazmu, z jakim reagował na przybysza. Podczas sprzątania obory cały czas zerkał to w tą, to w tamtą, tajemniczo się uśmiechając i próbując zgadnąć, gdzie ukrywa się magiczna krowa. Na kazaniu nie uważał nic a nic, a również teraz, w drodze do domu, patrzył w dal rozmarzonym wzrokiem, zamiast jak zwykle narzekać na coś.
- Nie, skąd. Dlaczego pytasz? - chłopiec starał się, by brzmiało to szczerze, jednak nie wyszło mu zbyt dobrze, co nie umknęło uwadze przyjaciółki. Nie drążyła dłużej tematu, jednak sama stała się milcząca i rzadko kiedy odpowiadała na słowa Metha, który był zbyt rozentuzjazmowany, by zauważyć jej niemy protest przeciwko nieszczerości z jego strony.
Gdy dotarli do obory, Gathrabala nie było widać. Chłopak westchnął z ulgą – wciąż wolał nie zdradzać Sayi informacji o tak przedziwnej istocie, nie wiadomo przecież, jak mogłaby na nią zareagować.
Niestety, tajemnica prędko się wydała. Gdy zabierali się do nakładania owsa koniom, dziewczynka rzekła:
- Meth, skąd się tu wzięła taka ładna krowa?
- O czym ty... zaczął chłopiec i urwał. Na samym środku obory stał dumnie Gathrabal i obserwował ich oboje swoim mądrym wzrokiem.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał w końcu.
Saya pisnęła i odskoczyła pod ścianę.
- C-c-co to jest, Meth?! - krzyknęła przerażona. - Co to za heretyckie stworzenie, które mówi?!
- Uspokój się – mruknął zrezygnowany chłopiec. - Wszystko ci wytłumaczę. Jednocześnie zwrócił się po cichu do krowy:
- Dlaczego się ujawniłeś? Nikt nie powinien cię zobaczyć, sam mówiłeś!
- Moja moc nie jest niewyczerpana, nie mogę pozostawać niewidzialny w nieskończoność. Inaczej nie potrzebowałbym tego kamuflażu – Gathrabal potoczył oczami po swoim ciele. Meth zawstydził się swoim brakiem pomyślunku, jednak szybko o nim zapomniał, bo Saya zaczęła ciągnąć go ze strachem za rękę.
- Ona mówi! Na pewno jest naznaczona Chaosem! Kapłan mówił przecież, że magia to domena Chaosu, a tylko ona mogła dać jej głos!
- To nie jest tak, poczekaj, wszystko wyjaśnię...
I Meth zaczął opowiadać, co zdarzyło się, odkąd spotkał w lesie tajemnicze stworzenie, którego przestraszył się początkowo nie mniej niż ona, jak mówiło mu o swojej misji i o tym, że sam ma być w nią bezpośrednio zaangażowany. W końcu dziewczynka trochę się uspokoiła, wciąż jednak była mocno roztrzęsiona.
- Czyli ta krowa nie jest krową, ale aniołem przysłanym przez Imperatora?
- Zgadza się – potwierdził Gathrabal. - Jakkolwiek to ciało by nie wyglądało, charakter mojej misji oraz moce dane mi przez naszego pana przemawiają za tym, że jestem jego sługą, a nie wrogiem.
Saya wciąż patrzyła z niedowierzaniem to na niego, to na Metha, jednak w końcu kiwnęła głową i powiedziała: - No dobrze, skoro tak mówicie... chociaż... czy możesz udowodnić, że twoje słowa są prawdziwe? Z tym artefaktem i w ogóle?
- Saya! - krzyknął z naciskiem chłopiec.
- Ależ oczywiście – odrzekł spokojnie przybysz, po czym zbliżył się do stosu siana w kącie obory. Zaczął go rozgrzebywać, i po chwili ukazał się pod nim sporej wielkości dysk z wymalowanymi tajemniczymi runami wewnątrz jaskrawoczerwonego, jarzącego się oktagramu, którego kąty zwieńczone były strzałami skierowane na zewnątrz niego. Dzieci popatrzyły ze zdumieniem.
- Skąd to się tu wzięło? - wykrztusił w końcu zdumiony Meth.
- Przyniosłem to tutaj w czasie waszej nieobecności. Był ukryty w jaskiniach schowanych pośród gór na południe od tej kotliny. Podróżując stamtąd ukryłem go w tych okolicach, by był pod ręką, gdy nadejdzie czas na ceremonię zniszczenia.
Przyjaciele przyjrzeli się bliżej demonicznemu przedmiotowi. Runy na nim zdawały się płonąć żywym ogniem, pulsując rytmicznie, pieczętując plugawą magię Chaosu tkwiącą w metalu. Meth i Saya byli jednak na tyle młodzi, że, choć oczywiście przerażały ich heretyckie czary i wszystko, co było przeciwne wierze w Imperatora, nie zdawali sobie sprawy z potęgi obiektu, który mieli przed sobą, więc zdumienie w ich oczach brało się raczej z ciekawości, niż ze strachu.
- Oto dysk, w którym zapieczętowana jest moc demona Tzeentcha. Dopóki istnieje, nie może nic uczynić, jednak jego egzystencja będzie trwała. Tylko niszcząc ten plugawy przedmiot możemy pozbyć się go raz na zawsze i oddalić zagrożenie ze strony przejętego przez heretyków Działa Tytana – przemówił uroczyście Gathrabal.
- Ale jak to zrobimy? - zapytał chłopiec. Wciąż nie rozumiał szczegółów operacji, w której uczestniczy, a nagła ciekawość spowodowana bliskością ich celu domagała się zaspokojenia.
- Przede wszystkim musicie wiedzieć, że nie da się zniszczyć tego przedmiotu nie ze względu na jego fizyczną wytrzymałość, ale za sprawą skupionej w nim magii, ściśle związanej z tą ziemią. Aby ją rozproszyć, należy udać się w cztery krańce kotliny i – jak już wcześniej ci wspominałem, chłopcze – narysować odpowiednie święte symbole, które rozproszą tą złą siłę. Wówczas będzie możliwe odprawienie odpowiednich obrzędów, by przełamać wszystkie plugawe zaklęcia, a w rezultacie – skruszenie tego artefaktu oraz udaremnienie planów Chaosu, pragnącego wydobyć Działo z powrotem na powierzchnię. Przygotujemy się do tego z samego rana – dziś nie zdążymy już niczego zrobić. Przyjdź tu do o świcie, chłopcze. I ty też, dziewczynko – zwrócił się jakby po chwili namysłu do Sayi. - Skoro jesteś już w to zaangażowana, możesz okazać się pomocna w przygotowaniach do ceremonii.
Choć wciąż pełna niepewności i lęku przed całą tą mistyczną operacją, Saya kiwnęła głową i przybrała zdecydowaną minę. Meth miał jednak spore wątpliwości co do tego, czy jego przyjaciółka powinna być wciągana w coś tak wielkiego.
Nadszedł w końcu długo wyczekiwany poranek. Po słabo przespanej wskutek podekscytowania nocy Meth szybko zjadł śniadanie i pobiegł do obory, tłumacząc się rodzicom, że chce wydoić krowy. Jego mama zdziwiła się, widząc u syna taki entuzjazm w wykonywaniu obowiązków, jednak nic nie powiedziała, mając nadzieję, że to oznaka przemiany syna na lepsze.
Saya i Gathrabal już na niego czekali. Dziewczynka postanowiła najwyraźniej jak najlepiej wesprzeć przyjaciela oraz tajemniczego przybysza w wypełnianiu życzenia Imperatora. Na jej twarzy rysowało się zdecydowanie i determinacja, z jaką podjęła się pomóc w wypełnieniu misternego planu.
- Przede wszystkim zacznijmy od tego, że cała operacja będzie mocno narażona na wykrycie – oświadczył anioł w ciele krowy. - Tobie, chłopcze, dotarcie wszędzie tam, gdzie potrzebne będzie wyrysowanie świętych symboli, zajmie cały dzień. Przez ten czas twoi rodzice prawdopodobnie będą cię szukać, a mieszkańcy wsi też mogą nie zrozumieć celu twojego wałęsania się po kotlinie, i prawdopodobnie ściągniesz na siebie ich uwagę. Jesteś gotowy przyjąć konsekwencje, jakie cię czekają, gdy wrócisz po wszystkim do domu?
- Tak – potwierdził Meth z powagą na twarzy.
- Co do ciebie zaś, dziewczynko – zwrócił się do Sayi – jeśli chcesz pomóc mi odprawić ceremonię, to wiedz, że twoi rodzice również będą zaniepokojeni tym, że nie będzie cię tyle czasu w domu. Nie możemy bowiem przeprowadzać rytuału w stodole. Musimy udać się do ruin w lesie – to najodpowiedniejsze miejsce, nikt nie powinien nam tam przeszkadzać. Jesteś przygotowana na to wszystko?
- Jestem gotowa – odparła dzielnie Saya.
- Świetnie. - Gathrabal zaczął kreślić kopytem jakiś rysunek w ściółce. - Spójrz, chłopcze, oto, co masz wyrysować na największych polanach w czterech lasach na czterech krańcach doliny. Zapamiętaj dobrze ten znak i odwzoruj go najdokładniej, jak tylko będziesz umiał. Następnie dołącz do nas, by dopełnić rytuału.
- Zrozumiałem – powiedział Meth i zacisnął pięści z determinacją.
- Wspaniale. Teraz przygotujcie sobie prowiant, a następnie wróćcie tu – stąd wyruszamy, każdy w swoją drogę.
Pogoda była piękna i słoneczna. Kilka niedużych obłoków sunęło leniwie po nieboskłonie, a delikatny, ciepły wiatr szumiał cicho w gałęziach drzew. Meth szedł szybko piaszczystą drogą wiodącą w stronę gór, a rozpierający go entuzjazm dodawał sił do marszu i przywoływał uśmiech na twarzy.
Dawno nie był tak spokojny i szczęśliwy. Wszystkie troski i zmartwienia, pamięć codziennych utarczek z mamą i tatą oraz bycia zmuszanym do pracy ponad siły i chęci, jak również wszelka obawa o to, jaka kara za włóczenie się cały dzień będzie go czekać ze strony własnych rodziców, nieświadomych zagrożenia, przed którym miał ochronić całą planetę – żadna z tych rzeczy nie zaprzątała mu teraz głowy.
Choć było jeszcze wcześnie, powoli zaczynało robić się gorąco. Chłopiec wyjął z zarzuconej na ramię torby bukłak z wodą, który zwędził swojemu ojcu z komórki, i wypił parę łyków. Następnie spojrzał w stronę majaczącego w oddali lasu u podnóża gór, gdzie się kierował, i westchnął cicho.
„To dobry dzień na wypełnienie woli Imperatora” - stwierdził w myślach.
Podróż była monotonna, jednak Meth nie czuł się znużony ani zniechęcony. W swojej głowie snuł marzenia o tym, jak będzie wyglądał koniec jego misji, gdy anioł, który do niego przybył, wypełni w końcu swój cel, i przyjdzie czas odebrać nagrodę, o której Gathrabal jednak nie wspominał. Mimo to jego infantylna, dziecięca wyobraźnia nie dopuszczała innej możliwości, niż otrzymanie sowitego wynagrodzenia za współudział w tak ważnej misji, do której, co jakoś nie zdziwiło go ani na chwilę, zaangażowany został mały chłopiec, taki jak on. Zamiast wątpliwości, jego umysł wypełniała duma, pewność siebie i rozmarzenie. Zaczął wyobrażać sobie, co może otrzymać w podziękowaniu za swą pomoc, a przez jego głowę przewijały się rozmaite obrazy – od bardziej skromnych poczynając (obejmujących wyłącznie proste, acz uroczyste słowa pochwały ze strony wysłannika Imperatora), na tych najbardziej fantazyjnych (rozgrywających się pod Złotym Tronem, gdzie – jak miał nadzieję – przywiedzie go Gathrabal po zniszczeniu heretyckiego artefaktu) kończąc. Nie zwracał uwagi na to, że większość tego, co pragnął, by go spotkało, jest zbyt śmiałe, a nawet nierealne – nadzieja na to, że któreś z tych rzeczy może się spełnić, dodawała jego krokom śmiałości i popychała do przodu, do działania.
Po jakiejś godzinie marszu jego cel zbliżył się znacznie, tak że Meth zaczął rozpoznawać pojedyncze drzewa. Wówczas przyspieszył kroku jeszcze bardziej, tak że wkrótce objął go chłód lasu i cień rzucany przez rosnące w nim sosny. Nie był on duży, przypominał raczej lasek, jednak mimo to zdawał się przytłaczać chłopca, tak że instynktownie wypełnił go lekki niepokój wywołany wyczuwalną aurą potęgi roztaczany przez mały bór.
Wkrótce odnalazł największą i jedyną polanę. Na samym jej środku, otoczona nieregularnym kręgiem trawy, widniała szeroka dziura, z której okoliczni mieszkańcy zwykli kiedyś kopać piach, teraz jednak, gdy odkryto lepiej nadające się do tego miejsca bliżej wioskowych zabudowań, jej wnętrze zaczęło powoli zarastać. Meth stwierdził, że będzie to idealne miejsce do wyrysowania symbolu, jakiego nauczył go Gathrabal. Wyjął z plecaka mocny, gruby kijek, i zaczął kreślić na dnie dziury. Gdy skończył, spojrzał zadowolony na swój rysunek, po czym odwrócił się w stronę, z której przyszedł, by wyruszyć do kolejnego lasu.
Południowe słońce oświecało z góry wyrysowany przez chłopca mistyczny dziewięciokąt.
PS: doublepost, bo nie mieści mi się całe w jednym poście. Niech moderacja mi wybaczy. xD
Wioska nocą była cicha i spokojna, jeśli nie liczyć odległych grzmotów oraz rozbłysków wywoływanych walką daleko w górze, na orbicie planety. Na powierzchni jednak nie działo się nic szczególnego – otoczona ze wszystkich stron górami, mała osada w przytulnej kotlinie cieszyła się jeszcze wolnością od horrorów wojny, której mieszkańcy nie rozumieli i z której tak do końca nie zdawali sobie nawet sprawy. Wszystko, co do nich z niej docierało, to te przedziwne światła na nieboskłonie i odgłosy walk prowadzonych na tyle nisko przez nurkujące z przestrzeni kosmicznej statki, by ryki ich pocisków dostawały się przez całą atmosferę aż do nich. Były to jednak na tyle rzadkie zjawiska, że wieśniacy nie zaprzątali sobie nimi specjalnie głowy, a jedynie modlili się usilniej do Imperatora, by odegnał te złowróżbne znaki z nieba.
Jako że osada położona była na na tyle niekorzystnym strategicznie i trudno dostępnym terenie, chwilowo żadna z armii nie usiłowała zająć jej obszaru, co zapewniało nieświadomym własnego szczęścia ludziom możliwość prowadzenia normalnego, niczym niezakłócanego życia. W tej chwili wszyscy spali głęboko snem sprawiedliwych, ufni w potęgę ich boga – Imperatora Ludzkości – oraz głęboko zapewnieni o tym, że cokolwiek złego by na nich nie spadło, on obroni ich swą mocą i potęgą przed najgorszym nawet przeciwnikiem. W pewnym sensie bitwa prowadzona tysiące kilometrów nad ich głowami potwierdzała ich przypuszczenia, choć – oczywiście – nie wiedzieli, że te wszystkie dziwaczne grzmoty i błyski są nie tylko wywoływane przez siły zła, o których odegnanie tak usilnie się modlili, ale również przez strażników Imperium, wojowników Świętej Terry, przelewających własną krew, by ci niedawno odzyskani obywatele z tej odszukanej kilka lat temu planety na dole, do których nie dotarł jeszcze nawet postęp technologiczny, mogli spać w swoich łóżkach bez obawy o to, czy jutro z nich wstaną.
Coś jednak zaniepokoiło zwierzęta w gospodarstwach. Przez wioskę przeleciał jakby złowieszczy wiatr budzący psy w budach i bydło w oborach. Cały żywy inwentarz poruszał się niespokojnie w obrębie podwórek oraz budynków gospodarskich, tak, że przez chwilę cała wieś wręcz szumiała od ich postękiwań, jęków, skrzeków i innych zwierzęcych odgłosów. Nie zbudziło to, o dziwo, ani jednego człowieka, przeciwnie – w tej właśnie chwili ich sen zdawał się być twardszy niż dotychczas, tak, że nawet gdyby w środku osady wylądował pluton imperialnych gwardzistów, prawdopodobnie nie przerwałoby to słodkiego letargu wieśniaków. Coś dziwnego i niepokojącego zdecydowanie przetoczyło się wówczas przez kotlinę, jednak nad rankiem już nic nie wskazywało na to, by ta noc różniła się czymkolwiek od pozostałych.
- Meth, najwyższy czas, żebyś wydoił krowy.
- Potem, mamo – odparł sennie dziewięcioletni chłopiec, leniwie snujący się po chałupie, próbujący bezskutecznie rozbudzić się po pobudce o bladym świecie.
- Potem zapomnisz, a zresztą masz jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Na przykład przywiezienie drew z lasu i posprzątanie obory. Bierz wiadro na mleko i nie marudź! - matka spojrzała groźnie na syna.
Z wyrazem wielkiej niechęci na twarzy, Meth wziął naczynie w rękę i wyszedł bez słowa na podwórko. Chłodny wiatr od razu pozbawił go całej towarzyszącej mu senności, jednak wcale go to nie ucieszyło. Nie lubił wykonywania tych wszystkich prac gospodarskich, do których zmuszali go rodzice. Nie znosił władczych rozkazów mamy spychającej na niego połowę zajęć domowych oraz większości obowiązków związanych z żywym inwentarzem, nie mógł również znieść suchych poleceń ojca dotyczących pomocy na roli czy też uczestniczenia w zwózce drewna z pobliskiego lasu. Nawet jak na swój wiek był bardzo dziecinny i nie rozumiał potrzeby wykonywania tylu różnych rzeczy. Pechowo był jedynym synem, więc siłą rzeczy musiał wziąć na siebie bardzo dużo pracy, chociaż nie starał się nawet zauważyć, że jego rodzice tak naprawdę robią jeszcze więcej. Ta wiedza pewnie i tak nie zmieniłaby poglądu Metha na tą sprawę – nie znosił pracowania jak pospolity parobek.
Kiedy szedł w stronę obory, dostrzegł po drugiej stronie płotu dzielącego jego podwórko od sąsiedniego gospodarstwa małą dziewczynkę. Pomachał do niej i krzyknął wesoło, a ona, zauważywszy to, z uśmiechem odwzajemniła powitanie. Była to Saya, najlepsza przyjaciółka Metha. Saya miała tylko siedem lat, jednak dojrzałością zdecydowanie przewyższała swego starszego kolegę. Cechowała ją wielka życzliwość, uczynność i chęć do pomocy, a szczególną sympatią obdarzała właśnie swojego buntowniczego sąsiada. Dobrze wiedziała, jaki jest on z charakteru, nie przeszkadzało jej to jednak, gdyż dorastając z nim od dzieciństwa zdążyła się do tego przyzwyczaić i jak mało kto potrafiła powstrzymać złe humory chłopca, nie prawiąc mu przy tym żadnych kazań, ale głównie słuchając i pocieszając. Ta niezwykła, uspokajająca zdolność była głównym powodem wielkiej sympatii chłopca do niej – dopiero przebywając z nią czuł się naprawdę rozumiany.
- Jak się masz? - zagadał, podchodząc do płota.
- Dobrze, a ty? - spytała.
- Daj spokój, matka znowu nie daje mi chwili odpoczynku. Ledwo wstałem, a muszę iść doić krowy.
-Hmmm... nie smuć się, jak skończysz, to się pobawimy, dobrze?
Ucieszony Meth chciał już coś odpowiedzieć, kiedy z okna jego domu wychyliła się matka i wrzasnęła:
- Pójdziesz w końcu doić te przeklęte krowy czy nie?!
- Idę, mamo, nie musisz mi powtarzać! - warknął niegrzecznie chłopiec, po czym zmieszał się trochę, że zwrócił się do rodzicielki w takim tonie przy najlepszej przyjaciółce.
- Przepraszam, ja... muszę iść...
- Nie szkodzi, rozumiem – szepnęła Saya i uśmiechnęła się. - Przyjdę potem do ciebie i pomogę ci uprzątnąć oborę, dobrze?
Nawet nie zapytał się, skąd wiedziała, że miał dzisiaj posprzątać w oborze, ale odwzajemnił uśmiech i mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło jej za odpowiedź.
- Przyjdź za jakieś dwie godziny, po dojeniu muszę iść przywieźć jeszcze drew z lasu.
Pokiwała głową i wysłała mu kolejny, promienny uśmiech. Pomachała znów i pobiegła w stronę swojego domu, a on z kolei skierował swe kroki ku zagrodom dla bydła.
Gdy doił po kolei krowę za krową, rozmyślał nad tym, dlaczego jego życie jest takie niesprawiedliwe. Choć bunt jest dla dzieci raczej normalny, Meth był wybitnie buntowniczym chłopcem i od zawsze narzekał na ilość obowiązków, zmęczenie nimi i brak widocznej wdzięczności ze strony jego rodziców. Oczywiście wyolbrzymiał to wszystko, niemniej jednak lubił ponarzekać w samotności, gdy nie było w pobliżu ani mamy, ani taty, ani nawet Sayi – jakkolwiek przy niej nieco się uspokajał, bez niej od razu wracał mu jego marudny, buntowniczy humor.
Nie to, że nie kochał swych rodziców. Kochał, i to mocno, jednak gdy się zawziął, bo otrzymał kolejną porcję ciężkich obowiązków, nie krył swojej niechęci, złości, a nawet zawiści do nich. Oczywiście w końcu i tak musiał robić to, co mu mówili, nawet jeśli miałoby się to stać po karczemnej awanturze, do których często dochodziło. W głębi duszy czuł jednak pragnienie dokonania czegoś większego, niż żmudne powtarzanie tych samych, codziennych obowiązków w gospodarstwie.
Wydoiwszy wszystkie krowy i przelawszy mleko do skopków, Meth poszedł do szopy i wyciągnął z niej mały wózek na drewno. Trzymając za uchwyt wyciągnął go, a następnie podążył z nim w stronę pobliskiego lasu.
Nie wiedział, że z daleka obserwują go czyjeś uważne oczy.
Idąc przez ciemny bór sosnowy chłopiec podjął znów rozmyślania o ciężkim losie jedynaka. Podskakujący na wyboistej drodze mały wóz ciążył mu niemiłosiernie, pomimo że był jeszcze całkiem pusty. Potykając się co chwila o korzenie drzew ciągnących się na obrzeżach ścieżki, przeklinał po cichu tak, jak czasem robił to jego tata, gdy był bardzo zły. Jego serce wypełniała czysta gorycz oraz niechęć do pracy i własnych rodziców, spychających na niego tyle ciężkich prac.
- Na Imperatora, niechby ich... już ja im... jak mogą... - mruczał ze złością, szarpiąc raz po raz wózek, który co chwila klinował się w co większych zagłębieniach.
Po kilkunastu minutach Meth dotarł na polanę, gdzie jego rodzina składowała na wielkim stosie równo wyciosane kawały drewna. Nie pamiętając jakby, że przygotowanie ich spoczywało wyłącznie na jego ojcu, a on miał tylko przywieźć do domu już gotowe szczapy, chłopiec nachmurzył się jeszcze bardziej i z wielkim ociąganiem zaczął załadowywać opał.
- Jak ja to teraz przywiozę z powrotem? - mówił do siebie markotnym tonem. - Już samo przytaszczenie wózka tutaj było wyczerpujące, a teraz...
Urwał nagle w pół słowa. Dziwny dreszcz przeszedł go po plecach. Był pewien, że usłyszał za sobą cichy, niski pomruk, od którego włosy stanęły mu dęba. Przestraszony tajemniczym odgłosem odwrócił się energicznie i spojrzał w stronę, z której zdawał się go słyszeć.
- Kto tam? - zapytał głośno roztrzęsionym tonem?
- Młody człowieku z krwi i ciała – niski głos przemówił do niego z ciemnych zarośli. - Nie obawiaj się, bo nie masz czego. Przybyłem do ciebie w przyjaznych zamiarach i nie mam zamiaru cię krzywdzić. Oto ja – Gathrabal, wysłaniec Najwyższego – przychodzę do Ciebie.
Na te słowa zza drzew wyszła majestatycznie wielka, śnieżnobiała krowa o mądrym spojrzeniu i dumnej posturze. Widok gadającego zwierzęcia nie uspokoił Metha, bynajmniej – przeraził się jeszcze bardziej i, gotując się do ucieczki, szepnął:
- Co to jest, na Imperatora?
Krowa przystanęła i uśmiechnęła się do niego.
- Widzę, że nie ufasz mi, młodzieńcze – rzekła. - Powiedz mi więc, jak mam ci udowodnić moje dobre intencje?
Chłopiec zawahał się. „Faktycznie, myślał z typową dla siebie dziecięcą naiwnością, gdyby to stworzenie chciało mi zaszkodzić, już dawno by to zrobiło tak, że nawet bym nie zauważył”. Wyciągnął więc drżącą rękę, wskazał na kupę drzewa i powiedział:
- Nie jesteś zwykłą krową, musisz mieć jakąś magię. Pokaż mi, że to żadna kiepska sztuczka, i spraw, żeby ten wózek załadował się drewnem.
Krowa uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nagle Meth podskoczył i krzyknął, bo oto nagle tam, gdzie sobie zażyczył, pojawiło się mnóstwo drewna. Nie mogąc pozbyć się wszystkich swych obaw, zaczął znów pytać tajemniczego przybysza:
- Skąd się tutaj wziąłeś, i dlaczego wyglądasz jak krowa? Co to za heretyczka sztuczka? I czego chcesz ode mnie?
- Masz wiele pytań, chłopcze, pozwól więc odpowiedzieć mi na nie po kolei – rzekł Gathrabal. - Jak widzisz, nie jestem zwyczajną krową. Zawdzięczam moją potęgę samemu Imperatorowi, który wejrzał na tak nędzne stworzenie, jakim jestem, zesłał mnie, swego anioła, obdarzył materialnym ciałem o niepozornym wyglądzie krowy i obdarował wielką mocą. Zostałem więc wybrany przez największego z wielkich, by wcielić w życie jego życzenie, które łaskawie do mnie skierował.
Meth oniemiał z wrażenia. Łatwo uwierzył w słowa, które usłyszał, chociaż do tej pory nawet wioskowy kapłan, który wygłaszał do nich tak wiele pełnych natchnienia kazań, nie pokazał jeszcze nigdy żadnej pochodzącej od Imperatora mocy. Tym większy podziw miał do boskiego niemal stworzenia, które twierdziło, że otrzymało takową od niego samego, i w dodatku zostało mu objawione pragnienie Obrońcy Ludzkości, ba, było przez niego osobiście wysłane w celu jego spełnienia.
- S-sam wielki Imperator obdarzył cię tymi mocami?! - wykrzyknął zdumiony. - Co w takim razie zostało ci objawione? Jakie jest jego życzenie?
Przez chwilę Gathrabal nie odzywał się, jakby namyślając się nad czymś usilnie, aż w końcu powiedział poważnym tonem:
- Muszę uratować ten świat przed zagładą.
W drodze powrotnej wóz wydawał się Methowi lżejszy, niż gdy ciągnął go do lasu. Towarzystwo niesamowitego stworzenia, jakim bez wątpienia był Gathrabal, dodało mu jakby nowej energii i pozwoliło zapomnieć zupełnie o wcześniejszym narzekaniu.
- Czyli te wszystkie dziwne światła i odgłosy mają związek z wojną o nasz świat?
- W rzeczy samej – potwierdziła krowa, idąc tuż obok chłopca. - Jego wrogowie usiłują wyrżnąć strażników porządku na tej planecie, a następnie zmienić ją w piekło. Wszystko z powodu ukrytej na niej broni, która może przesądzić o losach całego Imperium.
- Broni? Jakiej broni? - spytał ciekawie Meth.
- Mówię o Dziale Tytana ukrytym głęboko pod ziemią. O bardzo wielkim i bardzo potężnym Dziale Tytana.
Chłopiec otworzył szeroko buzię ze zdumienia. Choć obywatele jego planety, a tym samym również mieszkańcy wioski nie mieli pojęcia o zaawansowanej technologii, to dotarły do nich legendy o największych jednostkach bojowych, jakie zostały kiedykolwiek ukute w marsjańskich kuźniach. Wyobrażał sobie je jako olbrzymów z metalu, miotających z doczepionych do nich gigantycznych armat ogniste kule zdolne niszczyć całe miasta jednym pociskiem. Nic dziwnego więc, że nawet na nim jako tak niewiele rozumiejącym chłopcu z niedoedukowanej społeczności, informacja ta zrobiła ogromna wrażenie.
- Słyszałeś może o Herezji Horusa, chłopcze? O Chaosie i demonach Tzeentcha?
- Niezbyt dokładnie... nic nie wiem o Chaosie, o samej Herezji słyszałem tylko tyle, ile nauczał nas kapłan... - bąknął młodzieniec.
- Dawno, dawno temu – zaczął opowiadać Gathrabal, jakby nie zważając na jego słowa – na tej planecie stacjonował oddział Space Marines z zakonu World Eaters. Strzegli oni Działa, którego rozmiary były imponujące nawet jak na strukturę tego typu. Działo to, choć w pełni sprawne, było zaledwie częścią całego Tytana, jednak tylko ono zachowało się z ginących w pomrokach dziejów bitwach rozgrywanych na tym świecie w Mrocznej Erze Technologii. Tak czy inaczej wciąż miało olbrzymie znaczenie strategiczne dla obrony tej planety, więc służący wówczas jeszcze Imperatorowi Marines z tego zakonu pilnowali go jak oka w głowie. Później jednak nastał czas Herezji Horusa, i gdy World Eaters zaprzysięgli wierność bogowi Chaosu, Khorne'owi, panu rozlewu krwi, tak samo uczynili ich żołnierze przesiadujący na tym świecie. Zaczęli używać Działa Tytana do walki z Imperatorem i jego wojskami. I mogłoby się to skończyć tragicznie, gdyby nie brawurowa inwazja wiernych wówczas jeszcze Obrońcy Ludzkości oddziałów Marines z legionu Thousand Sons. Jednak i oni prędko oddali się kultowi Chaosu, gdyż mniej więcej w tym samym czasie cały zakon uległ jego mocy. Ci wojownicy stali się wiernymi sługami Tzeentcha, boga heretyckiej magii. Jednakże World Eaters nie dawali za wygraną, i postanowili odbić planetę z rąk wyznawców wrogiemu Khorne'owi boga, bo to akurat chyba wiesz, chłopcze, że nawet wśród sił Chaosu nie panuje zgoda ani jedność. Z drugiej strony do planety zbliżała się odsiecz z Terry, bo Imperator zbyt dobrze wiedział, jak strategiczne znaczenie ma broń ukuta przez Adeptus Mechanicus. Nie wiedząc co począć, wyznawcy boga magii przywołali na pomoc najpotężniejszego demona Tzeentcha. Pochłonęło to wiele ofiar, jednak demon przybył i postanowił wcielić w życie pewien okrutny plan. Na obszarze otaczającym Działo Tytana wyrysowany został mistyczny krąg, w środku którego złożona została wielka ofiara z dusz Marines z całego obecnego na planecie garnizonu Thousand Sons. Na mocy przeprowadzonego w ten sposób rytuału wysłannik Tzeentcha sprawił, że największa z imperialnych broni zniknęła pod powierzchnią ziemi, jednak nie było to trwałe zaklęcie. Sam demon musiał użyć całej swej mocy do jego przeprowadzenia, jego siły nie pozwalały więc na zbyt długie utrzymywanie własnego czaru. Zaklął więc jego moc na runicznym dysku, potężnym artefakcie Chaosu, który utrzymywał wciąż jego moc. Na nieszczęście dla niego Marines Chaosu z legionu World Eaters, którzy w krótkim czasie przybyli na miejsce zdarzenia, odkryli szybko położenie tego dysku, i próbowali go zniszczyć. Gdy okazało się to daremne z powodu zbyt wielkiej mocy artefaktu, zapieczętowali go, by w ten sposób zaszkodzić chociaż samemu demonowi. Istotnie, ten stracił praktycznie całą swą potęgę i nie mógł już przywołać z powrotem ukrytego Działa, tak jak planował zrobić, gdy nadejdzie stosowny czas. Do tej pory więc czaił się na odpowiednią okazję, by odwrócić sytuację na jego korzyść.
Przerwał na minutę swą opowieść, by po chwili wznowić wątek: - Nasz najjaśniejszy pan, Imperator Ludzkości, objawił mi prawdę o tym całym wydarzeniu, i nakazał mi odszukać ów zaklęty dysk. Przekazał mi bowiem sposób na to, by zniszczyć go raz na zawsze i w ten sposób zażegnać zagrożenie ze strony ukrytego przez heretyków Działa Tytana, które zdążyli splamić już skazą Chaosu, tak że nie można by było go już więcej używać w dobrych celach. Kręcę się w tej okolicy, ponieważ ta straszna broń została ukryta właśnie na tej nizinie pośród gór. Podróżuję więc po niej w ciele o wyglądzie krowy, by móc przygotować wszystko, co jest potrzebne do skruszenia heretyckiego artefaktu, nie wzbudzając podejrzeń ze strony ludzi z osady. Przygotowania wymagają bowiem również podróżowania po polach na terenie całej tej kotliny, a gdyby mnie obserwowano, ciało o wyglądzie człowieka mogłoby wzbudzać niepotrzebne podejrzenia i oskarżenia o herezję za czyny, których tutejsi mieszkańcy by nie zrozumieli i wzięli by opacznie za przejaw sprzeciwu przeciwko wierze w Imperatora. Krowy nikt nie będzie pilnował ani podejrzewał o cokolwiek. Jednak moja moc jest ograniczona – nie mogę zmieniać wyglądu, by swobodnie wykonać resztę przydzielonych mi zadań, których nie mogę się podjąć w tym ciele. Nie mogę więc wykonać dobrze wszystkich zaleceń naszego boga. Tutaj w jego planach wkraczasz ty. - Krowa spojrzała wymownie na Metha, który wyprężył się z powagą. Chłopiec wierzył oczywiście w każde słowo, które kierował do niego anioł (jak siebie samego określił Gathrabal), a szczera wiara w dobroć jego intencji wypełniła mu serce i umysł.
- A więc co muszę zrobić, by pomóc ci wypełnić plan Imperatora? - spytał nie bez radości.
- Udasz się jutro w cztery miejsca, które ci wskażę, i wyrysujesz na oznaczonych miejscach odpowiednie święte symbole. Jest to niezbędne do przełamania magii ciążącej na całej tej kotlinie. Ja natomiast przyniosę dysk do twojej obory, gdzie planuję również zatrzymać się na noc. Tam też przygotuję do ceremonii wszystko, na co pozwala mi to ciało, a następnie udamy się w odpowiednie do przeprowadzenia ceremonii skruszenia plugawego artefaktu miejsce.
Meth, ufny w słowa krowy, nie spytał nawet, skąd wie, że ma oborę, nie wyraził też sprzeciwu, by zatrzymał się w niej na noc. Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju.
- A co, jeśli zobaczą cię moi rodzice albo ktoś inny...?
- O to się nie bój, mam już sposób, dzięki któremu się przed nimi schować – uspokoił go Gathrabal.
Chłopiec nie zadawał już żadnych pytań. Upojony wizją wcielenia w życie planu samego Imperatora Ludzkości przyspieszył kroku i pociągnął mocniej za wózek, który, jakkolwiek wydawał mu się okropnie ciężki, gdy wybierał się do lasu, w tej chwili zdawał się już nic nie ważyć.
Gdy dotarli na skraj wsi i z daleka zaczęli widnieć ludzie, Meth spojrzał pytająco na krowę.
- Nie będzie dziwnie wyglądało, jak będę wracać od lasu z krową do domu?
- Nie martw się, mówiłem przecież, że mam swoje sposoby. - Gathrabal uśmiechnął się, i nagle zaczął się rozpływać. Chłopiec mało nie krzyknął, nie mógł jednak ukryć swego zdumienia.
- G-gdzie jesteś? - spytał niepewnie, rozglądając się na boki. Znowu szedł powoli, gdyż wózek zaczął przypominać mu o tym, że jednak jest obładowany po brzegi ciężkim drewnem.
- Tutaj – rozległ się głos krowy, choć Meth wciąż nie mógł jej dostrzec.
- Jejku... nie wiedziałem, że masz moc niewidzialności – młodzieniec nie mógł wyjść z podziwu. Nie mógł jednak długo rozmawiać ze swym towarzyszem, gdyż wszedł już do wioski, gdzie zaczęli go witać ludzie z mijanych przez niego gospodarstw. Odpowiadając każdemu z nich grzecznie i rozmawiając chwilkę z kilkoma, powrót do domu zleciał mu trochę dłużej, niż planował. Mimo to Sayi jeszcze nie było na podwórku, rozładował więc spokojnie drewno i wszedł do obory.
- Jesteś tu? - rzucił niepewnie w pustkę.
- Tuż obok ciebie – rozległ się głos Gathrabala. Meth aż zadrżał, słysząc go tuż obok siebie.
- Nie strasz mnie tak – powiedział słabo. Po chwili dodał: - Za chwilę przyjdzie tu moja przyjaciółka. Mam nadzieję, że nie będziesz się jej ujawniał? - Z jakiegoś powodu chłopiec nie chciał mieszać jej do tego wszystkiego.
- Postaram się nie rzucać w oczy – obiecała krowa.
- Dziękuję – powiedział Meth i w tym momencie usłyszał na zewnątrz szybkie tupanie małych stóp. Po chwili we wrotach stodoły ukazała się Saya.
- Cześć – rzuciła wesoło. - Jak poszło ci z drewnem?
- Całkiem nieźle – odparł z uśmiechem chłopiec. - Uwinąłem się z tym dosć sprawnie.
- No widzisz, taka praca nie musi być uciążliwa – dziewczynka odwzajemniła uśmiech.
Meth, nie chcąc chwilowo zaczynać znów tego tematu, zabrał się szybko do sprzątania. Saya okazała się jak zwykle bardzo pomocna, także półtorej godziny skończyli porządkowanie całej obory.
- Poszło szybciej niż się spodziewałem – przyznał chłopiec, ocierając czoło wierzchem dłoni.
- Gdy nie marudzisz, ale robisz, idzie o wiele sprawniej – rzuciła złośliwie Saya, jednak po chwili uśmiechnęła się szeroko. - Może pójdziemy do mnie na drugie śniadanie, zanim trzeba będzie iść na naukę w kaplicy?
- Rany, zupełnie zapomniałem, że się dziś odbywa – przyznał Meth.
- W takim razie chodźmy razem. Ale najpierw zjedzmy. - Dziewczynka pociągnęła go za rękę, a on, nie opierając się, podążył za nią.
Gathrabal przyglądał im się przez ten cały czas badawczo.
Gdy wszystkie dzieci zajęły swe miejsca w ławkach, kapłan zaczął głosić do nich kazanie z katedry, nauczając o kulcie boga Imperatora oraz ostrzegając przed herezją.
- Drogie dzieci, wierni poddani Imperatora Ludzkości, którego imię...
Ale Meth nie mógł skupić uwagi na słowach nauki. Rozmyślał nad tym, co powiedział mu Gathrabal, oraz o misji, w jaką on sam został zaangażowany.
„Zniszczenie heretyckiego artefaktu... wydarcie z rąk wroga broni, która mogłaby zaszkodzić Imperium... i mam brać w tym wszystkim udział! Że też anioł zstąpił właśnie do mnie z domeny samego Imperatora!”
- ...największym bowiem wrogiem ludzkości jest herezja i płynące z niej zniszczenie...
„A jak wspaniale opowiadał o tych wszystkich wydarzeniach! O planach Space Marines Chaosu, o tych plugawych rytuałach i sposobie, by oddalić niebezpieczeństwo, które przez nie zawisło nad naszym światem... Mówił to zupełnie w taki sposób, jakby widział to, co się tam wówczas działo, na własne oczy, tak żywo i szczegółowo zdawał z tego relację”.
- ...strzeżcie się obłudy Chaosu, potrafi bowiem omamić, ogłupić, oślepić...
- Meth, śpisz? - spytała Saya, widząc, że chłopiec zamknął oczy i zaczął tonąć w marzeniach.
„W końcu Imperator na mnie wejrzał i dał mi godne zadanie”, myślał dalej z dumą. „Dziękuję ci, mój panie, za to, że dajesz mi okazję, by uczynić coś wielkiego”.
- ...niech też nie zaślepią was pokusy podsyłane przez demony Chaosu i niech nie nęcą was ich bluźniercze kłamstwa obiecujące szczęście, które może wam dać tylko Ojciec Ludzkości...
„Nie mogę się doczekać, aż pokaże mi, w jaki sposób niszczy się artefakty Chaosu. Musi mieć naprawdę potężną moc, by to zrobić – większą niż imperialni inkwizytorzy! Zresztą, nie wątpię, że mu się uda – widziałem przecież jego potężną magię na własne oczy” - dumał wspominając sztuczkę z przeniesieniem drewna na wózek.
- ...strzeżcie się również magii, bo płynie ona z Herezji i jest najbardziej plugawą z oznak zepsucia Chaosu...
- Meth?
„Jutro, z samego rana, postanowił chłopiec, pójdę tam, gdzie każe mi Gathrabal, i zacznę wcielać jego plan w życie! Chcę wypełnić go jak najszybciej, ku chwale Boga Imperatora!”
- Meth!
- Co? - chłopiec ocknął się nagle.
- Czemu nie uważasz? - spytała Saya, patrząc mu w oczy.
- Nieprawda, właśnie, że uważam – skłamał szybko.
- Zaprawdę powiadam wam: błogosławiony umysł zbyt mały, żeby wątpić – rozlegał się echem w kaplicy natchniony głos kapłana.
Ale Meth już do końca kazania nie zwracał uwagi na jego słowa.
- Dzięki, że pomożesz mi z tym karmieniem zwierząt – chłopiec uśmiechnął się promiennie.
- Drobiazg, przecież wiesz, że lubię ci pomagać – odrzekła Saya. Wracali właśnie z kaplicy i mieli w końcu okazję trochę porozmawiać.
- Wydajesz się dziś jakiś dziwny. Co się stało? - spytała go.
Faktycznie, Meth nie potrafił ukryć entuzjazmu, z jakim reagował na przybysza. Podczas sprzątania obory cały czas zerkał to w tą, to w tamtą, tajemniczo się uśmiechając i próbując zgadnąć, gdzie ukrywa się magiczna krowa. Na kazaniu nie uważał nic a nic, a również teraz, w drodze do domu, patrzył w dal rozmarzonym wzrokiem, zamiast jak zwykle narzekać na coś.
- Nie, skąd. Dlaczego pytasz? - chłopiec starał się, by brzmiało to szczerze, jednak nie wyszło mu zbyt dobrze, co nie umknęło uwadze przyjaciółki. Nie drążyła dłużej tematu, jednak sama stała się milcząca i rzadko kiedy odpowiadała na słowa Metha, który był zbyt rozentuzjazmowany, by zauważyć jej niemy protest przeciwko nieszczerości z jego strony.
Gdy dotarli do obory, Gathrabala nie było widać. Chłopak westchnął z ulgą – wciąż wolał nie zdradzać Sayi informacji o tak przedziwnej istocie, nie wiadomo przecież, jak mogłaby na nią zareagować.
Niestety, tajemnica prędko się wydała. Gdy zabierali się do nakładania owsa koniom, dziewczynka rzekła:
- Meth, skąd się tu wzięła taka ładna krowa?
- O czym ty... zaczął chłopiec i urwał. Na samym środku obory stał dumnie Gathrabal i obserwował ich oboje swoim mądrym wzrokiem.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał w końcu.
Saya pisnęła i odskoczyła pod ścianę.
- C-c-co to jest, Meth?! - krzyknęła przerażona. - Co to za heretyckie stworzenie, które mówi?!
- Uspokój się – mruknął zrezygnowany chłopiec. - Wszystko ci wytłumaczę. Jednocześnie zwrócił się po cichu do krowy:
- Dlaczego się ujawniłeś? Nikt nie powinien cię zobaczyć, sam mówiłeś!
- Moja moc nie jest niewyczerpana, nie mogę pozostawać niewidzialny w nieskończoność. Inaczej nie potrzebowałbym tego kamuflażu – Gathrabal potoczył oczami po swoim ciele. Meth zawstydził się swoim brakiem pomyślunku, jednak szybko o nim zapomniał, bo Saya zaczęła ciągnąć go ze strachem za rękę.
- Ona mówi! Na pewno jest naznaczona Chaosem! Kapłan mówił przecież, że magia to domena Chaosu, a tylko ona mogła dać jej głos!
- To nie jest tak, poczekaj, wszystko wyjaśnię...
I Meth zaczął opowiadać, co zdarzyło się, odkąd spotkał w lesie tajemnicze stworzenie, którego przestraszył się początkowo nie mniej niż ona, jak mówiło mu o swojej misji i o tym, że sam ma być w nią bezpośrednio zaangażowany. W końcu dziewczynka trochę się uspokoiła, wciąż jednak była mocno roztrzęsiona.
- Czyli ta krowa nie jest krową, ale aniołem przysłanym przez Imperatora?
- Zgadza się – potwierdził Gathrabal. - Jakkolwiek to ciało by nie wyglądało, charakter mojej misji oraz moce dane mi przez naszego pana przemawiają za tym, że jestem jego sługą, a nie wrogiem.
Saya wciąż patrzyła z niedowierzaniem to na niego, to na Metha, jednak w końcu kiwnęła głową i powiedziała: - No dobrze, skoro tak mówicie... chociaż... czy możesz udowodnić, że twoje słowa są prawdziwe? Z tym artefaktem i w ogóle?
- Saya! - krzyknął z naciskiem chłopiec.
- Ależ oczywiście – odrzekł spokojnie przybysz, po czym zbliżył się do stosu siana w kącie obory. Zaczął go rozgrzebywać, i po chwili ukazał się pod nim sporej wielkości dysk z wymalowanymi tajemniczymi runami wewnątrz jaskrawoczerwonego, jarzącego się oktagramu, którego kąty zwieńczone były strzałami skierowane na zewnątrz niego. Dzieci popatrzyły ze zdumieniem.
- Skąd to się tu wzięło? - wykrztusił w końcu zdumiony Meth.
- Przyniosłem to tutaj w czasie waszej nieobecności. Był ukryty w jaskiniach schowanych pośród gór na południe od tej kotliny. Podróżując stamtąd ukryłem go w tych okolicach, by był pod ręką, gdy nadejdzie czas na ceremonię zniszczenia.
Przyjaciele przyjrzeli się bliżej demonicznemu przedmiotowi. Runy na nim zdawały się płonąć żywym ogniem, pulsując rytmicznie, pieczętując plugawą magię Chaosu tkwiącą w metalu. Meth i Saya byli jednak na tyle młodzi, że, choć oczywiście przerażały ich heretyckie czary i wszystko, co było przeciwne wierze w Imperatora, nie zdawali sobie sprawy z potęgi obiektu, który mieli przed sobą, więc zdumienie w ich oczach brało się raczej z ciekawości, niż ze strachu.
- Oto dysk, w którym zapieczętowana jest moc demona Tzeentcha. Dopóki istnieje, nie może nic uczynić, jednak jego egzystencja będzie trwała. Tylko niszcząc ten plugawy przedmiot możemy pozbyć się go raz na zawsze i oddalić zagrożenie ze strony przejętego przez heretyków Działa Tytana – przemówił uroczyście Gathrabal.
- Ale jak to zrobimy? - zapytał chłopiec. Wciąż nie rozumiał szczegółów operacji, w której uczestniczy, a nagła ciekawość spowodowana bliskością ich celu domagała się zaspokojenia.
- Przede wszystkim musicie wiedzieć, że nie da się zniszczyć tego przedmiotu nie ze względu na jego fizyczną wytrzymałość, ale za sprawą skupionej w nim magii, ściśle związanej z tą ziemią. Aby ją rozproszyć, należy udać się w cztery krańce kotliny i – jak już wcześniej ci wspominałem, chłopcze – narysować odpowiednie święte symbole, które rozproszą tą złą siłę. Wówczas będzie możliwe odprawienie odpowiednich obrzędów, by przełamać wszystkie plugawe zaklęcia, a w rezultacie – skruszenie tego artefaktu oraz udaremnienie planów Chaosu, pragnącego wydobyć Działo z powrotem na powierzchnię. Przygotujemy się do tego z samego rana – dziś nie zdążymy już niczego zrobić. Przyjdź tu do o świcie, chłopcze. I ty też, dziewczynko – zwrócił się jakby po chwili namysłu do Sayi. - Skoro jesteś już w to zaangażowana, możesz okazać się pomocna w przygotowaniach do ceremonii.
Choć wciąż pełna niepewności i lęku przed całą tą mistyczną operacją, Saya kiwnęła głową i przybrała zdecydowaną minę. Meth miał jednak spore wątpliwości co do tego, czy jego przyjaciółka powinna być wciągana w coś tak wielkiego.
Nadszedł w końcu długo wyczekiwany poranek. Po słabo przespanej wskutek podekscytowania nocy Meth szybko zjadł śniadanie i pobiegł do obory, tłumacząc się rodzicom, że chce wydoić krowy. Jego mama zdziwiła się, widząc u syna taki entuzjazm w wykonywaniu obowiązków, jednak nic nie powiedziała, mając nadzieję, że to oznaka przemiany syna na lepsze.
Saya i Gathrabal już na niego czekali. Dziewczynka postanowiła najwyraźniej jak najlepiej wesprzeć przyjaciela oraz tajemniczego przybysza w wypełnianiu życzenia Imperatora. Na jej twarzy rysowało się zdecydowanie i determinacja, z jaką podjęła się pomóc w wypełnieniu misternego planu.
- Przede wszystkim zacznijmy od tego, że cała operacja będzie mocno narażona na wykrycie – oświadczył anioł w ciele krowy. - Tobie, chłopcze, dotarcie wszędzie tam, gdzie potrzebne będzie wyrysowanie świętych symboli, zajmie cały dzień. Przez ten czas twoi rodzice prawdopodobnie będą cię szukać, a mieszkańcy wsi też mogą nie zrozumieć celu twojego wałęsania się po kotlinie, i prawdopodobnie ściągniesz na siebie ich uwagę. Jesteś gotowy przyjąć konsekwencje, jakie cię czekają, gdy wrócisz po wszystkim do domu?
- Tak – potwierdził Meth z powagą na twarzy.
- Co do ciebie zaś, dziewczynko – zwrócił się do Sayi – jeśli chcesz pomóc mi odprawić ceremonię, to wiedz, że twoi rodzice również będą zaniepokojeni tym, że nie będzie cię tyle czasu w domu. Nie możemy bowiem przeprowadzać rytuału w stodole. Musimy udać się do ruin w lesie – to najodpowiedniejsze miejsce, nikt nie powinien nam tam przeszkadzać. Jesteś przygotowana na to wszystko?
- Jestem gotowa – odparła dzielnie Saya.
- Świetnie. - Gathrabal zaczął kreślić kopytem jakiś rysunek w ściółce. - Spójrz, chłopcze, oto, co masz wyrysować na największych polanach w czterech lasach na czterech krańcach doliny. Zapamiętaj dobrze ten znak i odwzoruj go najdokładniej, jak tylko będziesz umiał. Następnie dołącz do nas, by dopełnić rytuału.
- Zrozumiałem – powiedział Meth i zacisnął pięści z determinacją.
- Wspaniale. Teraz przygotujcie sobie prowiant, a następnie wróćcie tu – stąd wyruszamy, każdy w swoją drogę.
Pogoda była piękna i słoneczna. Kilka niedużych obłoków sunęło leniwie po nieboskłonie, a delikatny, ciepły wiatr szumiał cicho w gałęziach drzew. Meth szedł szybko piaszczystą drogą wiodącą w stronę gór, a rozpierający go entuzjazm dodawał sił do marszu i przywoływał uśmiech na twarzy.
Dawno nie był tak spokojny i szczęśliwy. Wszystkie troski i zmartwienia, pamięć codziennych utarczek z mamą i tatą oraz bycia zmuszanym do pracy ponad siły i chęci, jak również wszelka obawa o to, jaka kara za włóczenie się cały dzień będzie go czekać ze strony własnych rodziców, nieświadomych zagrożenia, przed którym miał ochronić całą planetę – żadna z tych rzeczy nie zaprzątała mu teraz głowy.
Choć było jeszcze wcześnie, powoli zaczynało robić się gorąco. Chłopiec wyjął z zarzuconej na ramię torby bukłak z wodą, który zwędził swojemu ojcu z komórki, i wypił parę łyków. Następnie spojrzał w stronę majaczącego w oddali lasu u podnóża gór, gdzie się kierował, i westchnął cicho.
„To dobry dzień na wypełnienie woli Imperatora” - stwierdził w myślach.
Podróż była monotonna, jednak Meth nie czuł się znużony ani zniechęcony. W swojej głowie snuł marzenia o tym, jak będzie wyglądał koniec jego misji, gdy anioł, który do niego przybył, wypełni w końcu swój cel, i przyjdzie czas odebrać nagrodę, o której Gathrabal jednak nie wspominał. Mimo to jego infantylna, dziecięca wyobraźnia nie dopuszczała innej możliwości, niż otrzymanie sowitego wynagrodzenia za współudział w tak ważnej misji, do której, co jakoś nie zdziwiło go ani na chwilę, zaangażowany został mały chłopiec, taki jak on. Zamiast wątpliwości, jego umysł wypełniała duma, pewność siebie i rozmarzenie. Zaczął wyobrażać sobie, co może otrzymać w podziękowaniu za swą pomoc, a przez jego głowę przewijały się rozmaite obrazy – od bardziej skromnych poczynając (obejmujących wyłącznie proste, acz uroczyste słowa pochwały ze strony wysłannika Imperatora), na tych najbardziej fantazyjnych (rozgrywających się pod Złotym Tronem, gdzie – jak miał nadzieję – przywiedzie go Gathrabal po zniszczeniu heretyckiego artefaktu) kończąc. Nie zwracał uwagi na to, że większość tego, co pragnął, by go spotkało, jest zbyt śmiałe, a nawet nierealne – nadzieja na to, że któreś z tych rzeczy może się spełnić, dodawała jego krokom śmiałości i popychała do przodu, do działania.
Po jakiejś godzinie marszu jego cel zbliżył się znacznie, tak że Meth zaczął rozpoznawać pojedyncze drzewa. Wówczas przyspieszył kroku jeszcze bardziej, tak że wkrótce objął go chłód lasu i cień rzucany przez rosnące w nim sosny. Nie był on duży, przypominał raczej lasek, jednak mimo to zdawał się przytłaczać chłopca, tak że instynktownie wypełnił go lekki niepokój wywołany wyczuwalną aurą potęgi roztaczany przez mały bór.
Wkrótce odnalazł największą i jedyną polanę. Na samym jej środku, otoczona nieregularnym kręgiem trawy, widniała szeroka dziura, z której okoliczni mieszkańcy zwykli kiedyś kopać piach, teraz jednak, gdy odkryto lepiej nadające się do tego miejsca bliżej wioskowych zabudowań, jej wnętrze zaczęło powoli zarastać. Meth stwierdził, że będzie to idealne miejsce do wyrysowania symbolu, jakiego nauczył go Gathrabal. Wyjął z plecaka mocny, gruby kijek, i zaczął kreślić na dnie dziury. Gdy skończył, spojrzał zadowolony na swój rysunek, po czym odwrócił się w stronę, z której przyszedł, by wyruszyć do kolejnego lasu.
Południowe słońce oświecało z góry wyrysowany przez chłopca mistyczny dziewięciokąt.