News Obecnie jest problem z emailami aktywacyjnymi, dla kont, które jako adres email mają ustawiony @gmail.com.
Jeśli takowy mail nie doszedł pomimo kilku prób (nie trafił do folderu spam), prosimy o jego zmianę, bądź informację na IRC.
Warhammer 40.000: Herezja w masce niewinności

PookyFan

  • Lunatic Kurwa Eyes
  • Posts: 2,593
Warhammer 40.000: Herezja w masce niewinności
« on October 9th, 2011, 04:18 PM »Last edited on October 13th, 2011, 11:03 PM by PookyFan
No to napisałem opowiadanie. Have fun.
PS: doublepost, bo nie mieści mi się całe w jednym poście. Niech moderacja mi wybaczy. xD 

Wioska nocą była cicha i spokojna, jeśli nie liczyć odległych grzmotów oraz rozbłysków wywoływanych walką daleko w górze, na orbicie planety. Na powierzchni jednak nie działo się nic szczególnego – otoczona ze wszystkich stron górami, mała osada w przytulnej kotlinie cieszyła się jeszcze wolnością od horrorów wojny, której mieszkańcy nie rozumieli i z której tak do końca nie zdawali sobie nawet sprawy. Wszystko, co do nich z niej docierało, to te przedziwne światła na nieboskłonie i odgłosy walk prowadzonych na tyle nisko przez nurkujące z przestrzeni kosmicznej statki, by ryki ich pocisków dostawały się przez całą atmosferę aż do nich. Były to jednak na tyle rzadkie zjawiska, że wieśniacy nie zaprzątali sobie nimi specjalnie głowy, a jedynie modlili się usilniej do Imperatora, by odegnał te złowróżbne znaki z nieba.
  Jako że osada położona była na na tyle niekorzystnym strategicznie i trudno dostępnym terenie, chwilowo żadna z armii nie usiłowała zająć jej obszaru, co zapewniało nieświadomym własnego szczęścia ludziom możliwość prowadzenia normalnego, niczym niezakłócanego życia. W tej chwili wszyscy spali głęboko snem sprawiedliwych, ufni w potęgę ich boga – Imperatora Ludzkości – oraz głęboko zapewnieni o tym, że cokolwiek złego by na nich nie spadło, on obroni ich swą mocą i potęgą przed najgorszym nawet przeciwnikiem. W pewnym sensie bitwa prowadzona tysiące kilometrów nad ich głowami potwierdzała ich przypuszczenia, choć – oczywiście – nie wiedzieli, że te wszystkie dziwaczne grzmoty i błyski są nie tylko wywoływane przez siły zła, o których odegnanie tak usilnie się modlili, ale również przez strażników Imperium, wojowników Świętej Terry, przelewających własną krew, by ci niedawno odzyskani obywatele z tej odszukanej kilka lat temu planety na dole, do których nie dotarł jeszcze nawet postęp technologiczny, mogli spać w swoich łóżkach bez obawy o to, czy jutro z nich wstaną.
  Coś jednak zaniepokoiło zwierzęta w gospodarstwach. Przez wioskę przeleciał jakby złowieszczy wiatr budzący psy w budach i bydło w oborach. Cały żywy inwentarz poruszał się niespokojnie w obrębie podwórek oraz budynków gospodarskich, tak, że przez chwilę cała wieś wręcz szumiała od ich postękiwań, jęków, skrzeków i innych zwierzęcych odgłosów. Nie zbudziło to, o dziwo, ani jednego człowieka, przeciwnie – w tej właśnie chwili ich sen zdawał się być twardszy niż dotychczas, tak, że nawet gdyby w środku osady wylądował pluton imperialnych gwardzistów, prawdopodobnie nie przerwałoby to słodkiego letargu wieśniaków. Coś dziwnego i niepokojącego zdecydowanie przetoczyło się wówczas przez kotlinę, jednak nad rankiem już nic nie wskazywało na to, by ta noc różniła się czymkolwiek od pozostałych.

- Meth, najwyższy czas, żebyś wydoił krowy.
- Potem, mamo – odparł sennie dziewięcioletni chłopiec, leniwie snujący się po chałupie, próbujący bezskutecznie rozbudzić się po pobudce o bladym świecie.
- Potem zapomnisz, a zresztą masz jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia. Na przykład przywiezienie drew z lasu i posprzątanie obory. Bierz wiadro na mleko i nie marudź! - matka spojrzała groźnie na syna.
  Z wyrazem wielkiej niechęci na twarzy, Meth wziął naczynie w rękę i wyszedł bez słowa na podwórko. Chłodny wiatr od razu pozbawił go całej towarzyszącej mu senności, jednak wcale go to nie ucieszyło. Nie lubił wykonywania tych wszystkich prac gospodarskich, do których zmuszali go rodzice. Nie znosił władczych rozkazów mamy spychającej na niego połowę zajęć domowych oraz większości obowiązków związanych z żywym inwentarzem, nie mógł również znieść suchych poleceń ojca dotyczących pomocy na roli czy też uczestniczenia w zwózce drewna z pobliskiego lasu. Nawet jak na swój wiek był bardzo dziecinny i nie rozumiał potrzeby wykonywania tylu różnych rzeczy. Pechowo był jedynym synem, więc siłą rzeczy musiał wziąć na siebie bardzo dużo pracy, chociaż nie starał się nawet zauważyć, że jego rodzice tak naprawdę robią jeszcze więcej. Ta wiedza pewnie i tak nie zmieniłaby poglądu Metha na tą sprawę – nie znosił pracowania jak pospolity parobek.
  Kiedy szedł w stronę obory, dostrzegł po drugiej stronie płotu dzielącego jego podwórko od sąsiedniego gospodarstwa małą dziewczynkę. Pomachał do niej i krzyknął wesoło, a ona, zauważywszy to, z uśmiechem odwzajemniła powitanie. Była to Saya, najlepsza przyjaciółka Metha. Saya miała tylko siedem lat, jednak dojrzałością zdecydowanie przewyższała swego starszego kolegę. Cechowała ją wielka życzliwość, uczynność i chęć do pomocy, a szczególną sympatią obdarzała właśnie swojego buntowniczego sąsiada. Dobrze wiedziała, jaki jest on z charakteru, nie przeszkadzało jej to jednak, gdyż dorastając z nim od dzieciństwa zdążyła się do tego przyzwyczaić i jak mało kto potrafiła powstrzymać złe humory chłopca, nie prawiąc mu przy tym żadnych kazań, ale głównie słuchając i pocieszając. Ta niezwykła, uspokajająca zdolność była głównym powodem wielkiej sympatii chłopca do niej – dopiero przebywając z nią czuł się naprawdę rozumiany.
- Jak się masz? - zagadał, podchodząc do płota.
- Dobrze, a ty? - spytała.
- Daj spokój, matka znowu nie daje mi chwili odpoczynku. Ledwo wstałem, a muszę iść doić krowy.
-Hmmm... nie smuć się, jak skończysz, to się pobawimy, dobrze?
Ucieszony Meth chciał już coś odpowiedzieć, kiedy z okna jego domu wychyliła się matka i wrzasnęła:
- Pójdziesz w końcu doić te przeklęte krowy czy nie?!
- Idę, mamo, nie musisz mi powtarzać! - warknął niegrzecznie chłopiec, po czym zmieszał się trochę, że zwrócił się do rodzicielki w takim tonie przy najlepszej przyjaciółce.
- Przepraszam, ja... muszę iść...
- Nie szkodzi, rozumiem – szepnęła Saya i uśmiechnęła się. - Przyjdę potem do ciebie i pomogę ci uprzątnąć oborę, dobrze?
Nawet nie zapytał się, skąd wiedziała, że miał dzisiaj posprzątać w oborze, ale odwzajemnił uśmiech i mrugnął porozumiewawczo. To wystarczyło jej za odpowiedź.
- Przyjdź za jakieś dwie godziny, po dojeniu muszę iść przywieźć jeszcze drew z lasu.
Pokiwała głową i wysłała mu kolejny, promienny uśmiech. Pomachała znów i pobiegła w stronę swojego domu, a on z kolei skierował swe kroki ku zagrodom dla bydła.
  Gdy doił po kolei krowę za krową, rozmyślał nad tym, dlaczego jego życie jest takie niesprawiedliwe. Choć bunt jest dla dzieci raczej normalny, Meth był wybitnie buntowniczym chłopcem i od zawsze narzekał na ilość obowiązków, zmęczenie nimi i brak widocznej wdzięczności ze strony jego rodziców. Oczywiście wyolbrzymiał to wszystko, niemniej jednak lubił ponarzekać w samotności, gdy nie było w pobliżu ani mamy, ani taty, ani nawet Sayi – jakkolwiek przy niej nieco się uspokajał, bez niej od razu wracał mu jego marudny, buntowniczy humor.
  Nie to, że nie kochał swych rodziców. Kochał, i to mocno, jednak gdy się zawziął, bo otrzymał kolejną porcję ciężkich obowiązków, nie krył swojej niechęci, złości, a nawet zawiści do nich. Oczywiście w końcu i tak musiał robić to, co mu mówili, nawet jeśli miałoby się to stać po karczemnej awanturze, do których często dochodziło. W głębi duszy czuł jednak pragnienie dokonania czegoś większego, niż żmudne powtarzanie tych samych, codziennych obowiązków w gospodarstwie.
  Wydoiwszy wszystkie krowy i przelawszy mleko do skopków, Meth poszedł do szopy i wyciągnął z niej mały wózek na drewno. Trzymając za uchwyt wyciągnął go, a następnie podążył z nim w stronę pobliskiego lasu.
  Nie wiedział, że z daleka obserwują go czyjeś uważne oczy.

  Idąc przez ciemny bór sosnowy chłopiec podjął znów rozmyślania o ciężkim losie jedynaka. Podskakujący na wyboistej drodze mały wóz ciążył mu niemiłosiernie, pomimo że był jeszcze całkiem pusty. Potykając się co chwila o korzenie drzew ciągnących się na obrzeżach ścieżki, przeklinał po cichu tak, jak czasem robił to jego tata, gdy był bardzo zły. Jego serce wypełniała czysta gorycz oraz niechęć do pracy i własnych rodziców, spychających na niego tyle ciężkich prac.
- Na Imperatora, niechby ich... już ja im... jak mogą... - mruczał ze złością, szarpiąc raz po raz wózek, który co chwila klinował się w co większych zagłębieniach.
  Po kilkunastu minutach Meth dotarł na polanę, gdzie jego rodzina składowała na wielkim stosie równo wyciosane kawały drewna. Nie pamiętając jakby, że przygotowanie ich spoczywało wyłącznie na jego ojcu, a on miał tylko przywieźć do domu już gotowe szczapy, chłopiec nachmurzył się jeszcze bardziej i z wielkim ociąganiem zaczął załadowywać opał.
- Jak ja to teraz przywiozę z powrotem? - mówił do siebie markotnym tonem. - Już samo przytaszczenie wózka tutaj było wyczerpujące, a teraz...
  Urwał nagle w pół słowa. Dziwny dreszcz przeszedł go po plecach. Był pewien, że usłyszał za sobą cichy, niski pomruk, od którego włosy stanęły mu dęba. Przestraszony tajemniczym odgłosem odwrócił się energicznie i spojrzał w stronę, z której zdawał się go słyszeć.
- Kto tam? - zapytał głośno roztrzęsionym tonem?
- Młody człowieku z krwi i ciała – niski głos przemówił do niego z ciemnych zarośli. - Nie obawiaj się, bo nie masz czego. Przybyłem do ciebie w przyjaznych zamiarach i nie mam zamiaru cię krzywdzić. Oto ja – Gathrabal, wysłaniec Najwyższego – przychodzę do Ciebie.
Na te słowa zza drzew wyszła majestatycznie wielka, śnieżnobiała krowa o mądrym spojrzeniu i dumnej posturze. Widok gadającego zwierzęcia nie uspokoił Metha, bynajmniej – przeraził się jeszcze bardziej i, gotując się do ucieczki, szepnął:
- Co to jest, na Imperatora?
Krowa przystanęła i uśmiechnęła się do niego.
- Widzę, że nie ufasz mi, młodzieńcze – rzekła. - Powiedz mi więc, jak mam ci udowodnić moje dobre intencje?
  Chłopiec zawahał się. „Faktycznie, myślał z typową dla siebie dziecięcą naiwnością, gdyby to stworzenie chciało mi zaszkodzić, już dawno by to zrobiło tak, że nawet bym nie zauważył”. Wyciągnął więc drżącą rękę, wskazał na kupę drzewa i powiedział:
- Nie jesteś zwykłą krową, musisz mieć jakąś magię. Pokaż mi, że to żadna kiepska sztuczka, i spraw, żeby ten wózek załadował się drewnem.
Krowa uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nagle Meth podskoczył i krzyknął, bo oto nagle tam, gdzie sobie zażyczył, pojawiło się mnóstwo drewna. Nie mogąc pozbyć się wszystkich swych obaw, zaczął znów pytać tajemniczego przybysza:
- Skąd się tutaj wziąłeś, i dlaczego wyglądasz jak krowa? Co to za heretyczka sztuczka? I czego chcesz ode mnie?
- Masz wiele pytań, chłopcze, pozwól więc odpowiedzieć mi na nie po kolei – rzekł Gathrabal. - Jak widzisz, nie jestem zwyczajną krową. Zawdzięczam moją potęgę samemu Imperatorowi, który wejrzał na tak nędzne stworzenie, jakim jestem, zesłał mnie, swego anioła, obdarzył materialnym ciałem o niepozornym wyglądzie krowy i obdarował wielką mocą. Zostałem więc wybrany przez największego z wielkich, by wcielić w życie jego życzenie, które łaskawie do mnie skierował.
  Meth oniemiał z wrażenia. Łatwo uwierzył w słowa, które usłyszał, chociaż do tej pory nawet wioskowy kapłan, który wygłaszał do nich tak wiele pełnych natchnienia kazań, nie pokazał jeszcze nigdy żadnej pochodzącej od Imperatora mocy. Tym większy podziw miał do boskiego niemal stworzenia, które twierdziło, że otrzymało takową od niego samego, i w dodatku zostało mu objawione pragnienie Obrońcy Ludzkości, ba, było przez niego osobiście wysłane w celu jego spełnienia.
- S-sam wielki Imperator obdarzył cię tymi mocami?! - wykrzyknął zdumiony. - Co w takim razie zostało ci objawione? Jakie jest jego życzenie?
Przez chwilę Gathrabal nie odzywał się, jakby namyślając się nad czymś usilnie, aż w końcu powiedział poważnym tonem:
- Muszę uratować ten świat przed zagładą.

  W drodze powrotnej wóz wydawał się Methowi lżejszy, niż gdy ciągnął go do lasu. Towarzystwo niesamowitego stworzenia, jakim bez wątpienia był Gathrabal, dodało mu jakby nowej energii i pozwoliło zapomnieć zupełnie o wcześniejszym narzekaniu.
- Czyli te wszystkie dziwne światła i odgłosy mają związek z wojną o nasz świat?
- W rzeczy samej – potwierdziła krowa, idąc tuż obok chłopca. - Jego wrogowie usiłują wyrżnąć strażników porządku na tej planecie, a następnie zmienić ją w piekło. Wszystko z powodu ukrytej na niej broni, która może przesądzić o losach całego Imperium.
- Broni? Jakiej broni? - spytał ciekawie Meth.
- Mówię o Dziale Tytana ukrytym głęboko pod ziemią. O bardzo wielkim i bardzo potężnym Dziale Tytana.
  Chłopiec otworzył szeroko buzię ze zdumienia. Choć obywatele jego planety, a tym samym również mieszkańcy wioski nie mieli pojęcia o zaawansowanej technologii, to dotarły do nich legendy o największych jednostkach bojowych, jakie zostały kiedykolwiek ukute w marsjańskich kuźniach. Wyobrażał sobie je jako olbrzymów z metalu, miotających z doczepionych do nich gigantycznych armat ogniste kule zdolne niszczyć całe miasta jednym pociskiem. Nic dziwnego więc, że nawet na nim jako tak niewiele rozumiejącym chłopcu z niedoedukowanej społeczności, informacja ta zrobiła ogromna wrażenie.
- Słyszałeś może o Herezji Horusa, chłopcze? O Chaosie i demonach Tzeentcha?
- Niezbyt dokładnie... nic nie wiem o Chaosie, o samej Herezji słyszałem tylko tyle, ile nauczał nas kapłan... - bąknął młodzieniec.
- Dawno, dawno temu – zaczął opowiadać Gathrabal, jakby nie zważając na jego słowa –  na tej planecie stacjonował oddział Space Marines z zakonu World Eaters. Strzegli oni Działa, którego rozmiary były imponujące nawet jak na strukturę tego typu. Działo to, choć w pełni sprawne, było zaledwie częścią całego Tytana, jednak tylko ono zachowało się z ginących w pomrokach dziejów bitwach rozgrywanych na tym świecie w Mrocznej Erze Technologii. Tak czy inaczej wciąż miało olbrzymie znaczenie strategiczne dla obrony tej planety, więc służący wówczas jeszcze Imperatorowi Marines z tego zakonu pilnowali go jak oka w głowie. Później jednak nastał czas Herezji Horusa, i gdy World Eaters zaprzysięgli wierność bogowi Chaosu, Khorne'owi, panu rozlewu krwi, tak samo uczynili ich żołnierze przesiadujący na tym świecie. Zaczęli używać Działa Tytana do walki z Imperatorem i jego wojskami. I mogłoby się to skończyć tragicznie, gdyby nie brawurowa inwazja wiernych wówczas jeszcze Obrońcy Ludzkości oddziałów Marines z legionu Thousand Sons. Jednak i oni prędko oddali się kultowi Chaosu, gdyż mniej więcej w tym samym czasie cały zakon uległ jego mocy. Ci wojownicy stali się wiernymi sługami Tzeentcha, boga heretyckiej magii. Jednakże World Eaters nie dawali za wygraną, i postanowili odbić planetę z rąk wyznawców wrogiemu Khorne'owi boga, bo to akurat chyba wiesz, chłopcze, że nawet wśród sił Chaosu nie panuje zgoda ani jedność. Z drugiej strony do planety zbliżała się odsiecz z Terry, bo Imperator zbyt dobrze wiedział, jak strategiczne znaczenie ma broń ukuta przez Adeptus Mechanicus. Nie wiedząc co począć, wyznawcy boga magii przywołali na pomoc najpotężniejszego demona Tzeentcha. Pochłonęło to wiele ofiar, jednak demon przybył i postanowił  wcielić w życie pewien okrutny plan. Na obszarze otaczającym Działo Tytana wyrysowany został mistyczny krąg, w środku którego złożona została wielka ofiara z dusz Marines z całego obecnego na planecie garnizonu Thousand Sons. Na mocy przeprowadzonego w ten sposób rytuału wysłannik Tzeentcha sprawił, że największa z imperialnych broni zniknęła pod powierzchnią ziemi, jednak nie było to trwałe zaklęcie. Sam demon musiał użyć całej swej mocy do jego przeprowadzenia, jego siły nie pozwalały więc na zbyt długie utrzymywanie własnego czaru. Zaklął więc jego moc na runicznym dysku, potężnym artefakcie Chaosu, który utrzymywał wciąż jego moc. Na nieszczęście dla niego Marines Chaosu z legionu World Eaters, którzy w krótkim czasie przybyli na miejsce zdarzenia, odkryli szybko położenie tego dysku, i próbowali go zniszczyć. Gdy okazało się to daremne z powodu zbyt wielkiej mocy artefaktu, zapieczętowali go, by w ten sposób zaszkodzić chociaż samemu demonowi. Istotnie, ten stracił praktycznie całą swą potęgę i nie mógł już przywołać z powrotem ukrytego Działa, tak jak planował zrobić, gdy nadejdzie stosowny czas. Do tej pory więc czaił się na odpowiednią okazję, by odwrócić sytuację na jego korzyść.
  Przerwał na minutę swą opowieść, by po chwili wznowić wątek: - Nasz najjaśniejszy pan, Imperator Ludzkości, objawił mi prawdę o tym całym wydarzeniu, i nakazał mi odszukać ów zaklęty dysk. Przekazał mi bowiem sposób na to, by zniszczyć go raz na zawsze i w ten sposób zażegnać zagrożenie ze strony ukrytego przez heretyków Działa Tytana, które zdążyli splamić już skazą Chaosu, tak że nie można by było go już więcej używać w dobrych celach. Kręcę się w tej okolicy, ponieważ ta straszna broń została ukryta właśnie na tej nizinie pośród gór. Podróżuję więc po niej w ciele o wyglądzie krowy, by móc przygotować wszystko, co jest potrzebne do skruszenia heretyckiego artefaktu, nie wzbudzając podejrzeń ze strony ludzi z osady. Przygotowania wymagają bowiem również podróżowania po polach na terenie całej tej kotliny, a gdyby mnie obserwowano, ciało o wyglądzie człowieka mogłoby wzbudzać niepotrzebne podejrzenia i oskarżenia o herezję za czyny, których tutejsi mieszkańcy by nie zrozumieli i wzięli by opacznie za przejaw sprzeciwu przeciwko wierze w Imperatora. Krowy nikt nie będzie pilnował ani podejrzewał o cokolwiek. Jednak moja moc jest ograniczona – nie mogę zmieniać wyglądu, by swobodnie wykonać resztę przydzielonych mi zadań, których nie mogę się podjąć w tym ciele. Nie mogę więc wykonać dobrze wszystkich zaleceń naszego boga. Tutaj w jego planach wkraczasz ty. - Krowa spojrzała wymownie na Metha, który wyprężył się z powagą. Chłopiec wierzył oczywiście w każde słowo, które kierował do niego anioł (jak siebie samego określił Gathrabal), a szczera wiara w dobroć jego intencji wypełniła mu serce i umysł.
- A więc co muszę zrobić, by pomóc ci wypełnić plan Imperatora? - spytał nie bez radości.
- Udasz się jutro w cztery miejsca, które ci wskażę, i wyrysujesz na oznaczonych miejscach   odpowiednie święte symbole. Jest to niezbędne do przełamania magii ciążącej na całej tej kotlinie. Ja natomiast przyniosę dysk do twojej obory, gdzie planuję również zatrzymać się na noc. Tam też przygotuję do ceremonii wszystko, na co pozwala mi to ciało, a następnie udamy się w odpowiednie do przeprowadzenia ceremonii skruszenia plugawego artefaktu miejsce.
  Meth, ufny w słowa krowy, nie spytał nawet, skąd wie, że ma oborę, nie wyraził też sprzeciwu, by zatrzymał się w niej na noc. Tylko jedna myśl nie dawała mu spokoju.
- A co, jeśli zobaczą cię moi rodzice albo ktoś inny...?
- O to się nie bój, mam już sposób, dzięki któremu się przed nimi schować – uspokoił go Gathrabal.
  Chłopiec nie zadawał już żadnych pytań. Upojony wizją wcielenia w życie planu samego Imperatora Ludzkości przyspieszył kroku i pociągnął mocniej za wózek, który, jakkolwiek wydawał mu się okropnie ciężki, gdy wybierał się do lasu, w tej chwili zdawał się już nic nie ważyć.

  Gdy dotarli na skraj wsi i z daleka zaczęli widnieć ludzie, Meth spojrzał pytająco na krowę.
- Nie będzie dziwnie wyglądało, jak będę wracać od lasu z krową do domu?
- Nie martw się, mówiłem przecież, że mam swoje sposoby. - Gathrabal uśmiechnął się, i nagle zaczął się rozpływać. Chłopiec mało nie krzyknął, nie mógł jednak ukryć swego zdumienia.
- G-gdzie jesteś? - spytał niepewnie, rozglądając się na boki. Znowu szedł powoli, gdyż wózek zaczął przypominać mu o tym, że jednak jest obładowany po brzegi ciężkim drewnem.
- Tutaj – rozległ się głos krowy, choć Meth wciąż nie mógł jej dostrzec.
- Jejku... nie wiedziałem, że masz moc niewidzialności – młodzieniec nie mógł wyjść z podziwu. Nie mógł jednak długo rozmawiać ze swym towarzyszem, gdyż wszedł już do wioski, gdzie zaczęli go witać ludzie z mijanych przez niego gospodarstw. Odpowiadając każdemu z nich grzecznie i rozmawiając chwilkę z kilkoma, powrót do domu zleciał mu trochę dłużej, niż planował. Mimo to Sayi jeszcze nie było na podwórku, rozładował więc spokojnie drewno i wszedł do obory.
- Jesteś tu? - rzucił niepewnie w pustkę.
- Tuż obok ciebie – rozległ się głos Gathrabala. Meth aż zadrżał, słysząc go tuż obok siebie.
- Nie strasz mnie tak – powiedział słabo. Po chwili dodał: - Za chwilę przyjdzie tu moja przyjaciółka. Mam nadzieję, że nie będziesz się jej ujawniał? - Z jakiegoś powodu chłopiec nie chciał mieszać jej do tego wszystkiego.
- Postaram się nie rzucać w oczy – obiecała krowa.
- Dziękuję – powiedział Meth i w tym momencie usłyszał na zewnątrz szybkie tupanie małych stóp. Po chwili we wrotach stodoły ukazała się Saya.
- Cześć – rzuciła wesoło. - Jak poszło ci z drewnem?
- Całkiem nieźle – odparł z uśmiechem chłopiec. - Uwinąłem się z tym dosć sprawnie.
- No widzisz, taka praca nie musi być uciążliwa – dziewczynka odwzajemniła uśmiech.
  Meth, nie chcąc chwilowo zaczynać znów tego tematu, zabrał się szybko do sprzątania. Saya okazała się jak zwykle bardzo pomocna, także półtorej godziny skończyli porządkowanie całej obory.
- Poszło szybciej niż się spodziewałem – przyznał chłopiec, ocierając czoło wierzchem dłoni.
- Gdy nie marudzisz, ale robisz, idzie o wiele sprawniej – rzuciła złośliwie Saya, jednak po chwili uśmiechnęła się szeroko. - Może pójdziemy do mnie na drugie śniadanie, zanim trzeba będzie iść na naukę w kaplicy?
- Rany, zupełnie zapomniałem, że się dziś odbywa – przyznał Meth.
- W takim razie chodźmy razem. Ale najpierw zjedzmy. - Dziewczynka pociągnęła go za rękę, a on, nie opierając się, podążył za nią.
  Gathrabal przyglądał im się przez ten cały czas badawczo.

  Gdy wszystkie dzieci zajęły swe miejsca w ławkach, kapłan zaczął głosić do nich kazanie z katedry, nauczając o kulcie boga Imperatora oraz ostrzegając przed herezją.
- Drogie dzieci, wierni poddani Imperatora Ludzkości, którego imię...
Ale Meth nie mógł skupić uwagi na słowach nauki. Rozmyślał nad tym, co powiedział mu Gathrabal, oraz o misji, w jaką on sam został zaangażowany.
„Zniszczenie heretyckiego artefaktu... wydarcie z rąk wroga broni, która mogłaby zaszkodzić Imperium... i mam brać w tym wszystkim udział! Że też anioł zstąpił właśnie do mnie z domeny samego Imperatora!”
- ...największym bowiem wrogiem ludzkości jest herezja i płynące z niej zniszczenie...
„A jak wspaniale opowiadał o tych wszystkich wydarzeniach! O planach Space Marines Chaosu, o tych plugawych rytuałach i sposobie, by oddalić niebezpieczeństwo, które przez nie zawisło nad naszym światem... Mówił to zupełnie w taki sposób, jakby widział to, co się tam wówczas działo, na własne oczy, tak żywo i szczegółowo zdawał z tego relację”.
- ...strzeżcie się obłudy Chaosu, potrafi bowiem omamić, ogłupić, oślepić...
- Meth, śpisz? - spytała Saya, widząc, że chłopiec zamknął oczy i zaczął tonąć w marzeniach.
„W końcu Imperator na mnie wejrzał i dał mi godne zadanie”, myślał dalej z dumą. „Dziękuję ci, mój panie, za to, że dajesz mi okazję, by uczynić coś wielkiego”.
- ...niech też nie zaślepią was pokusy podsyłane przez demony Chaosu i niech nie nęcą was ich bluźniercze kłamstwa obiecujące szczęście, które może wam dać tylko Ojciec Ludzkości...
„Nie mogę się doczekać, aż pokaże mi, w jaki sposób niszczy się artefakty Chaosu. Musi mieć naprawdę potężną moc, by to zrobić – większą niż imperialni inkwizytorzy! Zresztą, nie wątpię, że mu się uda – widziałem przecież jego potężną magię na własne oczy” - dumał wspominając sztuczkę z przeniesieniem drewna na wózek.
- ...strzeżcie się również magii, bo płynie ona z Herezji i jest najbardziej plugawą z oznak zepsucia Chaosu...
- Meth?
„Jutro, z samego rana, postanowił chłopiec, pójdę tam, gdzie każe mi Gathrabal, i zacznę wcielać jego plan w życie! Chcę wypełnić go jak najszybciej, ku chwale Boga Imperatora!”
- Meth!
- Co? - chłopiec ocknął się nagle.
- Czemu nie uważasz? - spytała Saya, patrząc mu w oczy.
- Nieprawda, właśnie, że uważam – skłamał szybko.
- Zaprawdę powiadam wam: błogosławiony umysł zbyt mały, żeby wątpić – rozlegał się echem w kaplicy natchniony głos kapłana.
  Ale Meth już do końca kazania nie zwracał uwagi na jego słowa.

- Dzięki, że pomożesz mi z tym karmieniem zwierząt – chłopiec uśmiechnął się promiennie.
- Drobiazg, przecież wiesz, że lubię ci pomagać – odrzekła Saya. Wracali właśnie z kaplicy i mieli w końcu okazję trochę porozmawiać.
- Wydajesz się dziś jakiś dziwny. Co się stało? - spytała go.
Faktycznie, Meth nie potrafił ukryć entuzjazmu, z jakim reagował na przybysza. Podczas sprzątania obory cały czas zerkał to w tą, to w tamtą, tajemniczo się uśmiechając i próbując zgadnąć, gdzie ukrywa się magiczna krowa. Na kazaniu nie uważał nic a nic, a również teraz, w drodze do domu, patrzył w dal rozmarzonym wzrokiem, zamiast jak zwykle narzekać na coś.
- Nie, skąd. Dlaczego pytasz? - chłopiec starał się, by brzmiało to szczerze, jednak nie wyszło mu zbyt dobrze, co nie umknęło uwadze przyjaciółki. Nie drążyła dłużej tematu, jednak sama stała się milcząca i rzadko kiedy odpowiadała na słowa Metha, który był zbyt rozentuzjazmowany, by zauważyć jej niemy protest przeciwko nieszczerości z jego strony.
  Gdy dotarli do obory, Gathrabala nie było widać. Chłopak westchnął z ulgą – wciąż wolał nie zdradzać Sayi informacji o tak przedziwnej istocie, nie wiadomo przecież, jak mogłaby na  nią zareagować.
  Niestety, tajemnica prędko się wydała. Gdy zabierali się do nakładania owsa koniom, dziewczynka rzekła:
- Meth, skąd się tu wzięła taka ładna krowa?
- O czym ty... zaczął chłopiec i urwał. Na samym środku obory stał dumnie Gathrabal i obserwował ich oboje swoim mądrym wzrokiem.
- Kim jest ta dziewczyna? - spytał w końcu.
Saya pisnęła i odskoczyła pod ścianę.
- C-c-co to jest, Meth?! - krzyknęła przerażona. - Co to za heretyckie stworzenie, które mówi?!
- Uspokój się – mruknął zrezygnowany chłopiec. - Wszystko ci wytłumaczę. Jednocześnie zwrócił się po cichu do krowy:
- Dlaczego się ujawniłeś? Nikt nie powinien cię zobaczyć, sam mówiłeś!
- Moja moc nie jest niewyczerpana, nie mogę pozostawać niewidzialny w nieskończoność. Inaczej nie potrzebowałbym tego kamuflażu – Gathrabal potoczył oczami po swoim ciele. Meth zawstydził się swoim brakiem pomyślunku, jednak szybko o nim zapomniał, bo Saya zaczęła ciągnąć go ze strachem za rękę.
- Ona mówi! Na pewno jest naznaczona Chaosem! Kapłan mówił przecież, że magia to domena Chaosu, a tylko ona mogła dać jej głos!
- To nie jest tak, poczekaj, wszystko wyjaśnię...
  I Meth zaczął opowiadać, co zdarzyło się, odkąd spotkał w lesie tajemnicze stworzenie, którego przestraszył się początkowo nie mniej niż ona, jak mówiło mu o swojej misji i o tym, że sam ma być w nią bezpośrednio zaangażowany. W końcu dziewczynka trochę się uspokoiła, wciąż jednak była mocno roztrzęsiona.
- Czyli ta krowa nie jest krową, ale aniołem przysłanym przez Imperatora?
- Zgadza się – potwierdził Gathrabal. - Jakkolwiek to ciało by nie wyglądało, charakter mojej misji oraz moce dane mi przez naszego pana przemawiają za tym, że jestem jego sługą, a nie wrogiem.
  Saya wciąż patrzyła z niedowierzaniem to na niego, to na Metha, jednak w końcu kiwnęła głową i powiedziała: - No dobrze, skoro tak mówicie... chociaż... czy możesz udowodnić, że twoje słowa są prawdziwe? Z tym artefaktem i w ogóle?
- Saya! - krzyknął z naciskiem chłopiec.
- Ależ oczywiście – odrzekł spokojnie przybysz, po czym zbliżył się do stosu siana w kącie obory. Zaczął go rozgrzebywać, i po chwili ukazał się pod nim sporej wielkości dysk z wymalowanymi tajemniczymi runami wewnątrz jaskrawoczerwonego, jarzącego się oktagramu, którego kąty zwieńczone były strzałami skierowane na zewnątrz niego. Dzieci popatrzyły ze zdumieniem.
- Skąd to się tu wzięło? - wykrztusił w końcu zdumiony Meth.
- Przyniosłem to tutaj w czasie waszej nieobecności. Był ukryty w jaskiniach schowanych pośród gór na południe od tej kotliny. Podróżując stamtąd ukryłem go w tych okolicach, by był pod ręką, gdy nadejdzie czas na ceremonię zniszczenia.
  Przyjaciele przyjrzeli się bliżej demonicznemu przedmiotowi. Runy na nim zdawały się płonąć żywym ogniem, pulsując rytmicznie, pieczętując plugawą magię Chaosu tkwiącą w metalu. Meth i Saya byli jednak na tyle młodzi, że, choć oczywiście przerażały ich heretyckie czary i wszystko, co było przeciwne wierze w Imperatora, nie zdawali sobie sprawy z potęgi obiektu, który mieli przed sobą, więc zdumienie w ich oczach brało się raczej z ciekawości, niż ze strachu.
- Oto dysk, w którym zapieczętowana jest moc demona Tzeentcha. Dopóki istnieje, nie może nic uczynić, jednak jego egzystencja będzie trwała. Tylko niszcząc ten plugawy przedmiot możemy pozbyć się go raz na zawsze i oddalić zagrożenie ze strony przejętego przez heretyków Działa Tytana – przemówił uroczyście Gathrabal.
- Ale jak to zrobimy? - zapytał chłopiec. Wciąż nie rozumiał szczegółów operacji, w której uczestniczy, a nagła ciekawość spowodowana bliskością ich celu domagała się zaspokojenia.
- Przede wszystkim musicie wiedzieć, że nie da się zniszczyć tego przedmiotu nie ze względu na jego fizyczną wytrzymałość, ale za sprawą skupionej w nim magii, ściśle związanej z tą ziemią. Aby ją rozproszyć, należy udać się w cztery krańce kotliny i – jak już wcześniej ci wspominałem, chłopcze – narysować odpowiednie święte symbole, które rozproszą tą złą siłę. Wówczas będzie możliwe odprawienie odpowiednich obrzędów, by przełamać wszystkie plugawe zaklęcia, a w rezultacie – skruszenie tego artefaktu oraz udaremnienie planów Chaosu, pragnącego wydobyć Działo z powrotem na powierzchnię. Przygotujemy się do tego z samego rana – dziś nie zdążymy już niczego zrobić. Przyjdź tu do o świcie, chłopcze. I ty też, dziewczynko – zwrócił się jakby po chwili namysłu do Sayi. - Skoro jesteś już w to zaangażowana, możesz okazać się pomocna w przygotowaniach do ceremonii.
  Choć wciąż pełna niepewności i lęku przed całą tą mistyczną operacją, Saya kiwnęła głową i przybrała zdecydowaną minę. Meth miał jednak spore wątpliwości co do tego, czy jego przyjaciółka powinna być wciągana w coś tak wielkiego.

  Nadszedł w końcu długo wyczekiwany poranek. Po słabo przespanej wskutek podekscytowania nocy Meth szybko zjadł śniadanie i pobiegł do obory, tłumacząc się rodzicom, że chce wydoić krowy. Jego mama zdziwiła się, widząc u syna taki entuzjazm w wykonywaniu obowiązków, jednak nic nie powiedziała, mając nadzieję, że to oznaka przemiany syna na lepsze.
  Saya i Gathrabal już na niego czekali. Dziewczynka postanowiła najwyraźniej jak najlepiej wesprzeć przyjaciela oraz tajemniczego przybysza w wypełnianiu życzenia Imperatora. Na jej twarzy rysowało się zdecydowanie i determinacja, z jaką podjęła się pomóc w wypełnieniu misternego planu.
- Przede wszystkim zacznijmy od tego, że cała operacja będzie mocno narażona na wykrycie – oświadczył anioł w ciele krowy. - Tobie, chłopcze, dotarcie wszędzie tam, gdzie potrzebne będzie wyrysowanie świętych symboli, zajmie cały dzień. Przez ten czas twoi rodzice prawdopodobnie będą cię szukać, a mieszkańcy wsi też mogą nie zrozumieć celu twojego wałęsania się po kotlinie, i prawdopodobnie ściągniesz na siebie ich uwagę. Jesteś gotowy przyjąć konsekwencje, jakie cię czekają, gdy wrócisz po wszystkim do domu?
- Tak – potwierdził Meth z powagą na twarzy.
- Co do ciebie zaś, dziewczynko – zwrócił się do Sayi – jeśli chcesz pomóc mi odprawić ceremonię, to wiedz, że twoi rodzice również będą zaniepokojeni tym, że nie będzie cię tyle czasu w domu. Nie możemy bowiem przeprowadzać rytuału w stodole. Musimy udać się do ruin w lesie – to najodpowiedniejsze miejsce, nikt nie powinien nam tam przeszkadzać. Jesteś przygotowana na to wszystko?
- Jestem gotowa – odparła dzielnie Saya.
- Świetnie. - Gathrabal zaczął kreślić kopytem jakiś rysunek w ściółce. - Spójrz, chłopcze, oto, co masz wyrysować na największych polanach w czterech lasach na czterech krańcach doliny. Zapamiętaj dobrze ten znak i odwzoruj go najdokładniej, jak tylko będziesz umiał. Następnie dołącz do nas, by dopełnić rytuału.
- Zrozumiałem – powiedział Meth i zacisnął pięści z determinacją.
- Wspaniale. Teraz przygotujcie sobie prowiant, a następnie wróćcie tu – stąd wyruszamy, każdy w swoją drogę.

  Pogoda była piękna i słoneczna. Kilka niedużych obłoków sunęło leniwie po nieboskłonie, a delikatny, ciepły wiatr szumiał cicho w gałęziach drzew. Meth szedł szybko piaszczystą drogą wiodącą w stronę gór, a rozpierający go entuzjazm dodawał sił do marszu i przywoływał uśmiech na twarzy.
  Dawno nie był tak spokojny i szczęśliwy. Wszystkie troski i zmartwienia, pamięć codziennych utarczek z mamą i tatą oraz bycia zmuszanym do pracy ponad siły i chęci, jak również wszelka obawa o to, jaka kara za włóczenie się cały dzień będzie go czekać ze strony własnych rodziców, nieświadomych zagrożenia, przed którym miał ochronić całą planetę – żadna z tych rzeczy nie zaprzątała mu teraz głowy.
  Choć było jeszcze wcześnie, powoli zaczynało robić się gorąco. Chłopiec wyjął z zarzuconej na ramię torby bukłak z wodą, który zwędził swojemu ojcu z komórki, i wypił parę łyków. Następnie spojrzał w stronę majaczącego w oddali lasu u podnóża gór, gdzie się kierował, i westchnął cicho.
„To dobry dzień na wypełnienie woli Imperatora” - stwierdził w myślach.
  Podróż była monotonna, jednak Meth nie czuł się znużony ani zniechęcony. W swojej głowie snuł marzenia o tym, jak będzie wyglądał koniec jego misji, gdy anioł, który do niego przybył, wypełni w końcu swój cel, i przyjdzie czas odebrać nagrodę, o której Gathrabal jednak nie wspominał. Mimo to jego infantylna, dziecięca wyobraźnia nie dopuszczała innej możliwości, niż otrzymanie sowitego wynagrodzenia za współudział w tak ważnej misji, do której, co jakoś nie zdziwiło go ani na chwilę, zaangażowany został mały chłopiec, taki jak on. Zamiast wątpliwości, jego umysł wypełniała duma, pewność siebie i rozmarzenie. Zaczął wyobrażać sobie, co może otrzymać w podziękowaniu za swą pomoc, a przez jego głowę przewijały się rozmaite obrazy – od bardziej skromnych poczynając (obejmujących wyłącznie proste, acz uroczyste słowa pochwały ze strony wysłannika Imperatora), na tych najbardziej fantazyjnych (rozgrywających się pod Złotym Tronem, gdzie – jak miał nadzieję – przywiedzie go Gathrabal po zniszczeniu heretyckiego artefaktu) kończąc. Nie zwracał uwagi na to, że większość tego, co pragnął, by go spotkało, jest zbyt śmiałe, a nawet nierealne – nadzieja na to, że któreś z tych rzeczy może się spełnić, dodawała jego krokom śmiałości i popychała do przodu, do działania.
  Po jakiejś godzinie marszu jego cel zbliżył się znacznie, tak że Meth zaczął rozpoznawać pojedyncze drzewa. Wówczas przyspieszył kroku jeszcze bardziej, tak że wkrótce objął go chłód lasu i cień rzucany przez rosnące w nim sosny. Nie był on duży, przypominał raczej lasek, jednak mimo to zdawał się przytłaczać chłopca, tak że instynktownie wypełnił go lekki niepokój wywołany wyczuwalną aurą potęgi roztaczany przez mały bór.
  Wkrótce odnalazł największą i jedyną polanę. Na samym jej środku, otoczona nieregularnym kręgiem trawy, widniała szeroka dziura, z której okoliczni mieszkańcy zwykli kiedyś kopać piach, teraz jednak, gdy odkryto lepiej nadające się do tego miejsca bliżej wioskowych zabudowań, jej wnętrze zaczęło powoli zarastać. Meth stwierdził, że będzie to idealne miejsce do wyrysowania symbolu, jakiego nauczył go Gathrabal. Wyjął z plecaka mocny, gruby kijek, i zaczął kreślić na dnie dziury. Gdy skończył, spojrzał zadowolony na swój rysunek, po czym odwrócił się w stronę, z której przyszedł, by wyruszyć do kolejnego lasu.
  Południowe słońce oświecało z góry wyrysowany przez chłopca mistyczny dziewięciokąt.
Odp: Warhammer 40.000: Herezja w masce niewinności
« Reply #1, on October 9th, 2011, 04:18 PM »Last edited on October 9th, 2011, 04:21 PM by PookyFan
Ciąg dalszy, bo wszystko nie mieściło mi się w jednym poście. xDDD

Mniej więcej w tym samym czasie Saya i Gathrabal przygotowywali się do przeprowadzenia ceremonii niedaleko miejsca, w którym Meth poznał przybysza w ciele krowy. Gdy znaleźli wśród ruin kawałek bezdrzewnego, trawiastego miejsca, anioł polecił Sayi wypalić w ziemi spore koło, a gdy to uczyniła, zabrał się do rysowania tajemniczych kręgów, wielokątów oraz run. Dziewczynka przyglądała się temu ze zdumieniem zmieszanym z niepokojem.
- Nie kreślisz chyba jakichś heretyckich symboli, prawda? - upewniła się.
- Oczywiście, że nie. To co wykreślam na tej ziemi, ma na celu rozproszyć magię Chaosu, więc jest dobre z punktu widzenia wiary w Imperatora. Wszystko, co sprzeciwia się herezji, jest słuszne w jego oczach.
  Saya pokiwała głową ze zrozumieniem i nie zadawała więcej pytań. Gathrabal polecił jej zebrać z okolicy kilka kamieni i rozmieścić je dookoła kręgu. Na nich również wyrzeźbił kilka tajemniczych run.
- Musisz zrobić jeszcze kilka rzeczy – oświadczył, gdy ukończył kreślenie mistycznych symboli. - Wyrwij sobie parę włosów i połóż je w centralnym kręgu. Potem sama stań pośrodku. Będzie to konieczne, byś mogła mnie wesprzeć w przeprowadzaniu rytuału – zapewnił.
  Dziewczynka uczyniła posłusznie wszystko, co jej kazał, choć nagle na jej twarzy zaczął się malować wyraz niepewności.
- Czy nie mieliśmy zaczekać, aż Meth skończy? - spytała nieśmiało.
- Wstępne rytuały możemy, a nawet powinniśmy zacząć już teraz – odpowiedział Gathrabal. - Muszę cię jednak ostrzec, że ten będzie wymagał zrobienia przez ciebie pewnej nieprzyjemnej rzeczy.
- Jakiej? - spytała cicho.
Po chwili milczenia odpowiedział jej:
- Musisz skropić krąg własną krwią.

  Gdy Meth skończył rysować ostatni symbol i skierował swe kroki ku lasowi, w którym miał spotkać się z Sayą i Gathrabalem, słońce chyliło się już ku zachodowi. Był wyczerpany całodziennym chodzeniem oraz męczył go głód, gdyż zabrał ze sobą niedużo prowiantu. Czuł jednak satysfakcję z wykonanego zadania, dlatego, mimo zmęczenia, szedł energicznym krokiem i z wyrazem dumy na twarzy. Towarzyszyło mu również podekscytowanie przed zbliżającą się ceremonią mającą położyć kres istnienia niebezpiecznemu narzędziowi Chaosu oraz szczęścia, że będzie mógł w niej uczestniczyć. Wszystkie te uczucia rosły z każdą chwilą i każdym krokiem zbliżającym go do ukrytych w lesie nieopodal wioski ruin.
  Jednak gdy przecisnął się przez zbite ciasno pnie drzew oraz gęste krzaki i dotarł na niskie wzniesienie, gdzie walały się szczątki dawno zniszczonej budowli, nie zastał tam nikogo, a jedyną oznaką tego, że Gathrabal i Saya tu przebywali, były wyrysowane na wypalonej ziemi kręgi i tajemne symbole. W pobliżu nie było natomiast żywego ducha.
„Pewnie poszli po coś do domu”, pomyślał i, zamiast na nich zaczekać, pobiegł tam prędko, chcąc spotkać się z nimi jak najszybciej.
  Mistyczne runy wykreślone przez Gathrabala rozbłysły nagle szkarłatną poświatą i zgasły.

  W gospodarstwie było cicho i dziwnie pusto. Po podwórku nie kręciły się zwierzęta, a w domu nie paliły się światła. Meth nie zwrócił jednak na to zupełnie uwagi i skierował swe kroki ku przymkniętym drzwiom obory. Otworzył je energicznie i wszedł.
- Jest tu kto...? zapytał cicho, bo w środku było tak ciemno, że nie mógł nikogo dostrzec.
- Meth, zamknij drzwi. Od środka – usłyszał cichy głos Sayi.
Choć nieco zaniepokoił go jej dziwny ton, posłusznie zatrzasnął wrota obory i ogarnęła go zupełna ciemność. Nagle cała jego pewność siebie oraz radość z oczekiwania uroczystego momentu, do którego przygotowywał się cały dzień, ustąpiły nieokreślonemu lękowi i zaniepokojeniu.
-Coś się stało, Saya? - spytał niepewnie. Nie doczekał się odpowiedzi. Po chwili usłyszał dziwne skrobanie, które skojarzył z dźwiękiem wydawanym przez szorujący o ziemię patyk. Dziewczynka kreśliła coś w ściółce obory.
- Dlaczego nie było was tam, w ruinach? Mieliśmy się tam spotkać i... - chłopiec urwał, coraz mocniej czując, że coś jest tu bardzo nie w porządku.
  Dźwięk urwał się nagle i ustąpił odgłosom stóp stąpających miękko w jego stronę. Ponieważ oczy Metha przyzwyczaiły się już nieco do ciemności, ujrzał niewyraźny kontur przyjaciółki. Szła pochylona, z rękoma bezwiednie opuszczonymi wzdłuż ciała. Chłopiec przełknął nerwowo ślinę.
- S-Saya... - zaczął i urwał. Jej radosna postawa, sprężysty, energiczny chód oraz aura dziecięcej wesołości – to wszystko, co czyniło ją taką, jaką jest, znikło, tak że Methowi wydawała się być zupełnie inną osobą. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie nawet się poruszyć – mógł tylko wpatrywać się w nią z wyrazem rosnącego przerażenia w oczach, choć nie wiedział dokładnie, co takiego budziło w nim ów nigdy wcześniej niedoświadczony, pierwotny strach.
  Podskoczył nagle słysząc, że Saya zaczęła płakać. Szlochała cicho, wciąż w tej samej, bezwładnej pozie, i tylko spontaniczne spazmy wstrząsały jej ociężałym ciałem.
- Przepraszam – wyszeptała.
  Dziewczynka odwróciła się i powlekła z powrotem w głąb obory. Chłopiec, którego oczy przywykły już całkiem co panującego w niej mroku, patrzył za nią, i nagle dostrzegł coś, co zmroziło mu krew w żyłach.
  Wszystko, począwszy od ściółki, i ścian, a skończywszy na zagrodach i a nawet suficie, pokryte było budzącymi grozę mistycznymi symbolami.
- Na Imperatora... wyszeptał, i w tym momencie Saya wrzasnęła, zakrywając swe uszy i padając na kolana. Jej szloch przerodził się w spazmatyczny płacz. Meth zaczął dygotać. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki jest spocony ze strachu. Mimo to myśl o ucieczce ani razu nie przemknęła przez jego dziecinny umysł.
  Nagle jej płacz ustał tak nagle, jak się zaczął. Dziewczynka wstała, wyprostowała się i rzekła, wciąż stojąc odwrócona plecami do przyjaciela:
- Nie chciałam tego... ale... wiem, że tak będzie lepiej... dla ciebie... dla mnie... dla nas wszystkich. - Pociągnęła głośno nosem. - Jakby się głębiej zastanowić, to wszystko ma swój głębszy sens. Wszystko zdąża ku jednemu, jedynemu celowi – zniszczeniu. Wszystko... wszystko w końcu zostanie zniszczone. Ludzie pomrą, Imperium zostanie rozniesione przez heretyków, ci rozniosą siebie nawzajem... wszystko jest takie... beznadziejne.
  Zupełnie nie wiedząc, czemu to robi, Meth zbliżył się do Sayi i stanął za jej plecami. Chciał wyciągnąć rękę, by ją przytulić i uspokoić, ale gdy tylko znalazł się dostatecznie blisko, że widział fragment podłogi do tej pory zasłaniany przed nim przez przyjaciółkę, osłupiał z przerażenia. U stóp wciąż roztrzęsionej jeszcze dziewczynki leżało kilka niedbale zbitych ze sobą desek z wyrytymi w ich drewnie symbolami podobnymi do tych rozrysowanych po całej oborze. Na niej zaś, w kałuży krwi, leżeli...
- Mama! Tata! - wrzasnął i ukląkł szybko przy martwych ciałach swych rodziców, mijając Sayę, na której twarzy malował się pozbawiony emocji, tępy wyraz.
- Zniszczone... tak... wszystko zostanie zniszczone... nie ma innej możliwości... wszystko... twoi rodzice... moi rodzice... nie żyją, leżą w domu... twoja mama i tata tutaj... dlaczego... Imperator... heretycy... bez nadziei... - Saya zaczęła bełkotać coraz mniej zrozumiale, aż w końcu zamknęła oczy i schyliła się po coś, co leżało pod ścianą. Następnie stanęła nad Methem, wyprostowana i naprężona. Chłopiec, wciąż oszołomiony strasznym widokiem, nie dostrzegł nawet jej ruchów; dopiero teraz spojrzał na nią ze łzami w oczach... i w tym momencie wybałuszył je, a na twarzy wypełzła mu groza i szalone przerażenie.
  Dziewczynka trzymała w ręce wielki, zakrwawiony nóż i patrzyła tępo na klęczącego pod nią chłopca. Jej wzrok był  mętny i pełen szaleństwa, twarz, choć zalana łzami i zaczerwieniona od płaczu, nie wyrażała już żadnych emocji ani uczuć, a zmierzwione, opadające na czoło włosy podkreślały roztaczającą się wokół niej aurę złowieszczości. Nie śmiąc się nawet poruszyć, próbował wymyślić coś, co mógłby jej powiedzieć, by zatrzymać ten absurdalny bieg wydarzeń, nic jednak nie przychodziło mu do głowy. Naraz zza niej wychyliła się wyszczerzona w upiornym uśmiechu morda krowiej postaci Gathrabala.
- Przykro mi, chłopcze – wyszeptał głosem pełnym nieskrywanego zadowolenia. - Do rytuału wymagane są trzy ofiary.
  Jak w zwolnionym tempie Saya ujęła nóż w obie dłonie, podniosła go wysoko i zrobiła krok naprzód, tak że stanęła tuż przy przerażonym młodzieńcu. Ten zaczął się cofać konwulsyjnie i naraz poczuł, że jego ręka dotyka czegoś metalowego. Obejrzał się i zobaczył heretycki dysk. Przez tą chwilę, którą poświęcił na zauważenie go, dziewczynka zbliżyła się jeszcze bardziej do Metha i stanęła tuż nad nim oraz leżącym obok ciał jego rodziców artefaktem. Zamknęła oczy, a z rzęs spadło na jej policzki kilka kropel łez..
- Przepraszam – szepnęła. Następnie jej twarz wykrzywił grymas straszliwego uśmiechu i otworzyła szeroko oczy – tak różne od tych, które widywał na co dzień: zielonych i pełnych radości. Te były przekrwione, wybałuszone i zupełnie martwe. Wzniosła nóż jeszcze wyżej, otworzyła szeroko usta i wrzasnęła piskliwym, ochrypłym głosem:
- Krew dla boga krwi!!!
  Po tych słowach wbiła ostrze z całej siły w swój brzuch, z którego trysnął strumień gorącej krwi, bryzgający na chłopca, mistyczne symbole oraz to, co okazało się być prowizorycznym ołtarzem. Gdy tylko zaś skropiony nią został plugawy artefakt, widniejące na nim runy zalśniły z oślepiającym, szkarłatnym blaskiem, który rozlał się po tworzących magiczne kręgi liniach wyrysowanych w całej oborze, tak że wkrótce wypełnił ją złowieszczy, czerwony blask. Narastał on przez chwilę, aż w końcu widniejący na dysku oktagram zaczął znikać, a gdy nie zostało już po nim śladu, do oszołomionego i skrajnie przerażonego Metha dobiegł najstraszniejszy śmiech, jaki w życiu słyszał. Nagle czyjaś opierzona ręka złapała go za gardło i podniosła do góry.
- Przydałeś mi się, chłopcze – rzekł stwór, który go trzymał. Jego słowa wwiercały się chłopcu w mózg i zdawały kaleczyć duszę. - Nie sądziłem, że w tak dogodnym momencie znajdzie się ktoś tak głupi, by mi pomóc. A teraz twoja nagroda. Patrz, jak Pan Zmian, demon boga Tzeentcha, prezentuje ci potęgę Chaosu!
  Runy nagle zmieniły kształt i rozbłysły z nową mocą, rozszerzając się przy tym do momentu, w którym ze wszystkich stron otaczały ich jednolite ściany z plugawego światła. Oświecały one doskonale postać trzymającą Metha – niemożliwego do opisania pokracznego ptaka, którego sam widok stanowił torturę dla zmysłów. Jego ohydną twarz wykrzywił złośliwy uśmiech, a on sam wzniósł drugą rękę, zataczając przed twarzą młodzieńca coraz szersze kręgi. W miarę jak to czynił, zdawał się otwierać przejście do innego świata, świata, który znajdował się poza wszelkim pojmowaniem, świata, który w niczym nie przypominał niczego, co istnieje, świata, którego sam widok pozbawiał zmysłów. Demon Chaosu otwierał portal do Spaczni.
  To, co zobaczył wówczas Meth, nie jest możliwe do wyrażenia słowami. Jego wzrok nie mógł się oderwać od szalonej scenerii, która się przed nim roztaczała. Zdawała się wyciągać z niego duszę i niszczyć umysł. I tak faktycznie się działo. Po chwili patrzenia zdał sobie nagle sprawę z ogromnego bólu, którego nie zauważył w pierwszym szoku, a który teraz dosłownie rozdzierał mu czaszkę. Nagle zaczął wrzeszczeć z całej siły, gdy z jego oczu, uszu, ust i nosa zaczęły buchać strumienie krwi, zalewającej mu gardło, dławiącej go, wylewającej się po chwili praktycznie z całego jego ciała, w którym w ogromnym, nieopisanym cierpieniu torturowana była przeraźliwą wizją tego spaczonego, obcego świata jego własna dusza. Obora, ciała Sayi i jego rodziców, to wszystko, co jeszcze przed chwilą otaczało go i świadczyło o obecności materialnej rzeczywistości, zniknęło bezpowrotnie, gdy wciągała go do siebie straszliwa czeluść Spaczni.

* * *

  Inkwizytor Marcus Lawrence przyglądał się z tarasu widokowego okrętu Inkwizycji na płonącą w dole planetę. Pożoga ogarniała ów świat już od dwóch tygodni i nie widać było jej końca. Minęło trochę czasu, zanim uzyskali od swych przełożonych z Ordo Hereticus zgodę na jej zniszczenie, jednak gdy tylko okazało się, że było to absolutnie niezbędne, rozpoczęły się liczne bombardowania połączone z desantami Szarych Rycerzy na powierzchnię.
  Lawrence oczekiwał właśnie na raport jednego z oddziałów wywiadowczych. Miał on za zadanie zbadać, co właściwie spowodowało, że gdy mieli właśnie przystąpić do ostatecznego odparcia floty Chaosu oraz dokładnego przeanalizowania prawdziwości dotyczących tej planety niepokojących danych pochodzących z imperialnych archiwów, nagle wydarzyło się to, czego najbardziej się obawiali i czemu chcieli zapobiec. Dlatego właśnie kazał wstrzymać się ze zbombardowaniem i spaleniem jednej małej kotliny, w której prawdopodobnie znajdowały się wszystkie odpowiedzi, które musiał poznać, i gdzie wysłani zostali zwiadowcy.
  W pewnym momencie podszedł do niego jakiś mężczyzna i stanął u jego boku. Nosił mundur Inkwizycji oraz barwy dowódcy grupy wywiadowczej.
- Młodszy Inkwizytor Paul Douser melduje ukończenie raportu dotyczącego heretyckiej inwazji na oczyszczany przez nas w tej chwili świat, Naczelny Inkwizytorze – oświadczył.
- Doskonale – mruknął Lawrence pod nosem. - Przejdźmy do mojego gabinetu. Tam załatwimy kwestie formalne. - Odwrócił się od okna, przez które można było zobaczyć wystające spośród ogarniających planetę pożarów ogromne, czarne Działo, i ruszył sprężystym krokiem ku sekcji Inkwizycji.
  W drodze do jego kwatery zaczął analizować dokument w skupieniu. Choć był to długi tekst, zdążył go przeczytać, zanim dotarli jeszcze do drzwi jego pokoju. Tam już zostało im tylko złożyć swe podpisy, po czym pożegnali się, a Lawrence zasiadł za swym biurkiem. Jednak kiedy dowódca zwiadowców odwrócił się w stronę wyjścia, zawahał się i zapytał:
- Jeszcze jedno... Naczelny Inkwizytorze, o ile nie jest to sprawa ściśle tajna... to, co wydarzyło się tam, na planecie... pan wie, o co tam tak naprawdę chodziło, czyż nie?
Jego rozmówca wyprostował się w fotelu.
- Istotnie, znane mi są informacje dotyczące całego incydentu. Brakowało mi tylko paru szczegółów, które dostarczył mi pan w swoim raporcie, za co jestem niezmiernie wdzięczny. I nie, nie jest to ściśle tajne, a jedynie... bardzo nieprzyjemne.
- Proszę mi wybaczyć – rzekł Douser uroczyście – jednak bardzo pragnę poznać całą prawdę, jeśli nie będzie to zbyt śmiała prośba z mojej strony. To, co ja i moi ludzie zobaczyliśmy tam na dole, było... - urwał w pół zdania, jednak Lawrence rozumiał, co chciał powiedzieć. Wiedział, że ów świeżo upieczony oficer widział jeszcze zbyt mało w swoim życiu, żeby tak okropne (jak wynikało z treści raportu) obrazy nie wstrząsnęły nim na tyle mocno, by nie pragnął chociaż zrozumieć przyczyn zdarzeń, które miały tak wstrząsający efekt. Nie chciał, by ten człowiek, który w przyszłości mógłby być naprawdę obiecującym Inkwizytorem, stracił ducha, dlatego zaprosił go gestem, by usiadł na krześle przed jego biurkiem. Douser uczynił to skwapliwie.
- Taka dociekliwość, choć niebezpieczna dla zwykłych obywateli Imperium, jest w waszym wypadku jak najbardziej zrozumiała. Dobrze więc, postaram się wyjaśnić panu, jak przedstawiał się według mnie plan heretyków względem tej planety.
- Dziękuję, Naczelny Inkwizytorze – odrzekł zwiadowca. - Bardzo to doceniam.
  Lawrence wyciągnął z szuflady pudełko z cygarami i poczęstował nimi swego gościa, który skwapliwie wziął jedno. Gdy mężczyźni zapalili je i pociągnęli z nich zdrowo, starszy z nich zaczął opowiadać.
- Musicie przede wszystkim wiedzieć, Młodszy Inkwizytorze, że za czasów Herezji Horusa ów nieszczęsny świat, którym zajęcie się znalazło się ostatnio w naszych obowiązkach, był pod kontrolą zbuntowanych Space Marines z zakonu World Eaters, którzy przejęli znajdujące się tam Działo Tytana. Do tej pory nie wiadomo, co się stało z resztą tego kolosalnego mecha, dość powiedzieć, że zachowało się jedno z jego uzbrojonych ramion. Było tak ogromne, że mogło bez problemu ostrzeliwać obszar całego kontynentu, na którym się znajdowało. Jako że planeta, na której było usytuowane, była ważnym punktem nasłuchowym Imperium w tym sektorze, utrzymanie jej przez nasze siły było kluczowe. Dowództwo segmentu wysłało więc stacjonującą nieopodal kompanię Marines z zakonu Thousand Sons, nie wiedząc jeszcze, że pozostała ona jedyną wierną jednostką z ich formacji. Wojownikom tym udało się odbić planetę oraz Działo Tytana, jednak szybko przybyło tam kilka innych, zaprzysiężonych już Chaosowi drużyn żołnierzy ich legionu, które wcieliły ostatni posłuszny domenie Świętej Terry oddział do reszty tej bandy zdrajców. W ten sposób najważniejszy punkt strategiczny w promieniu kilku parseków przeszedł z jednych heretyckich rąk do drugich. Cóż za ironia. - Strzepnął popiół z cygara do popielniczki, którą podsunął również dowódcy zwiadowców. Następnie ciągnął dalej: - Legion Thousand Sons zaprzysiągł się szczególnemu z plugawych bóstw Chaosu: Tzeentchowi, którego wyznawcy używali ohydnej, heretyckiej magii. – Po tych słowach splunął z pogardą. - Nie byli jednak głupi i wiedzieli, że nie utrzymają długo Działa, bo wkrótce przybędą albo wojska Imperium, albo posiłki dla pokonanych wcześniej World Eaters, którzy, jako że oddawali cześć wrogiemu Tzeentchowi bożkowi, Khorne'owi, nie chcieli dopuścić do tego, by ten świat pozostał w ich rękach. Tutaj właśnie zaczynają się schody. W tamtych czasach nie mieliśmy możliwości prowadzenia na powierzchni planety żadnych działań wywiadowczych, więc do tej pory snuliśmy jedynie teorie dotyczące tego, co się stało. Jedna z bardziej prawdopodobnych, za którą przemawiają również informacje z pańskiego raportu, głosi, że heretycy ukryli Działo w spaczonej przestrzeni, by w ten sposób wykiwać wszystkich swych przeciwników. Zrobili to jednak z zamiarem wydobycia go kiedyś z powrotem, musieli więc prawdopodobnie zostawić coś, co spowoduje, że znów pojawi się tam, gdzie kiedyś było. Jakkolwiek by tego nie zrobili, udało im się to, chociaż musieli prawdopodobnie poświęcić wszystkich Space Marines Chaosu stacjonujących wówczas na planecie. Tłumaczyłoby to fakt, że dziś nie pozostał po nich nawet ślad. Później w całym układzie rozpętała się ogromna burza Spaczni, która odcięła zupełnie ten świat od reszty galaktyki. To, co się działo od tej pory, również owiane jest tajemnicą. Fakt, że gdy sztorm minął i żołnierze Imperium znaleźli tam normalne, ludzkie osady, świadczy o tym, że na powierzchni zachowali się wolni od zepsucia obywatele Imperium, którzy – mimo że stracili z nim łączność z oczywistych względów – zachowali pamięć o kulcie Imperatora, choć z biegiem lat został on nieco wypaczony. Zastanawiający był fakt, iż ich poziom rozwoju technologicznego utrzymywał się na bardzo niskim poziomie, co trwało już prawdopodobnie od końców Mrocznej Ery Technologii i nie zmieniło się ani do czasów Herezji Horusa, ani po niej. Tak czy inaczej, trzy lata temu rozpoczął się, jak pan zapewne wie, proces ponownej integracji odzyskanego świata z Imperium Ludzkości. W tym samym czasie ruszyły prowadzone przez Inkwizycję poszukiwania dotyczących wskazówek na temat tego, co się stało, jednak bezskutecznie – po heretykach zostało raptem kilka nic nieznaczących ruin ich plugawych świątyń. Zaś na miejscu, gdzie ongiś znajdowało się Działo, widniała tylko ogromna dziura w ziemi. Nie dawało się wyczuć nawet oznak magii Chaosu. Postanowiliśmy więc zbadać dokładnie całą planetę, jednak nie było nam dane wysłać naszych oddziałów do wszystkich jej zakątków, bo właśnie gdy się do tego przymierzaliśmy, gdzieś z rok temu, zaatakowała nas flota heretyków. Prawdopodobnie miała ona na celu odwrócić naszą uwagę od tego, co działo się na powierzchni. Całkiem możliwe też, że wtedy właśnie heretycy rozpoczęli działania mające na celu wydobycia Działa z powrotem ze Spaczni. I do momentu, w którym zdał mi pan swój raport, nie miałem żadnej dobrej teorii na ten temat. Teraz po głowie chodzi mi jedna.
  Douser słuchał uważnie z wyrazem skupienia na twarzy. Pociągał raz po raz cygaro, patrząc wciąż na swego przełożonego. Choć nie chciał być natarczywy, zamiast czekać, aż Lawrence podejmie znów wątek, spytał z nutką niecierpliwości:
- Jaka to teoria, Naczelny Inkwizytorze?
Starszy mężczyzna popatrzył na niego przeciągle i wypuścił kłąb dymu z ust.
- Żaden heretyk nie mógł pozostać na tej planecie, by otworzyć na niej wrota Spaczni – nie po tylu latach. Nawet zakładając, że Chaos może wydłużać długość życia, nieprawdopodobne jest, by ktokolwiek mógł przeżyć tak długo, nieważne jakby nie był spaczony. Prawdopodobnie zarówno w operacji „zniknięcia” Działa, a później jego „pojawienia się” z powrotem brał udział demon. I to prawdopodobnie jeden z tych najpotężniejszych. W używaniu zaawansowanej magii specjalizują się wysokie demony Tzeentcha, nazywani Panami Przemian. Żaden inny nie miałby na tyle wielkiej mocy, by dokonać tego, co się wydarzyło na tym świecie. Możliwe jest, że jeden z nich albo przybył na wezwanie, albo sam z własnej woli przybył na planetę i wsparł Thousand Sons w otworzeniu ogromnego portalu do spaczonej przestrzeni. Najprawdopodobniej pochłonęło to ogromną ofiarę, czyli innymi słowy – cały ich oddział. Zagadkowe jest natomiast, co stało się potem. Wiadomo, że zanim rozpętała się burza Spaczni, zauważono zbliżające się do planety statki World Eaters zamierzających odbić ją z rąk wyznawców wrogiemu Khorne'owi boga Chaosu. Jednak po ich załodze też nie pozostał żaden ślad. Co więcej, okres, w którym ten świat był odcięty przez sztorm spaczonej przestrzeni, był idealną okazją do odzyskania nad nim kontroli przez wiernych Tzeentcha oraz przygotowania Działa do tego, by móc zacząć korzystać zeń, gdy tylko dostęp do planety zostanie przywrócony. Z jakiegoś powodu ta szansa nie została wykorzystana. I tu właśnie pojawiają się pytania, na które pański oddział być może znalazł odpowiedzi.
  Lawrence przerwał na chwilę i sięgnął po odłożony na bok raport. Przewrócił kilka kartek, wyraźnie szukając jakiejś konkretnej informacji, aż w końcu wskazał palcem na pewien fragment tekstu i rzekł:
- W sprawozdaniu z rekonesansu pisze pan, że w wiosce znajdującej się na południe od miejsca, z którego wyłoniło się Działo, miał miejsce rytuał typowy dla kultu Khorne'a, chociaż na powierzchni znajdowały się wyłącznie oddziały Thousand Sons, które przedostały się przez otworzony w tajemniczych okolicznościach portal Spaczni. Kawałek dalej, wśród ruin znajdujących się w lesie nieopodal, odkryto – przewrócił znów kilka stron i zaczął czytać: - „skomplikowane, mistyczne runy, zidentyfikowane jako należący do domeny Tzeentcha magiczny krąg służący do odprawiania czarów manipulujących umysłem”. Napisał pan też, że, sądząc po stanie zwłok na ołtarzu Khorne'a oraz częściowego zatarcia się czarodziejskiego kręgu Tzeentcha, oba rytuały miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie, czyli prawdopodobnie jeden po drugim, i z całą pewnością poprzedzały ceremonię otwarcia portalu, z którego ze spaczonej przestrzeni wyłoniło się schowane tam ongiś Działo. Można z tego wysnuć wniosek, że wtedy, za czasów Herezji Horusa, oddziały World Eaters, które przybyły na ten świat i nie zastały na nim uzbrojonego ramienia Tytana, w jakiś sposób odkryły podstęp Thousand Sons oraz Pana Przemian, i, nie mogąc już korzystać z tej strategicznej broni, postanowiły chociaż uniemożliwić to wyznawcom wrogiego Khorne'owi boga. Wszystko wskazuje również na to, że do rytuału schowania Działa w Spaczni użyty został jakiś heretycki artefakt. Według mnie demon wykorzystał go do gromadzenia energii potrzebnej w celu ponownego otworzenia przejścia do Spaczni, gdy nastanie dogodny ku temu moment. Nie zapominajmy, że – jeśli moje założenia są słuszne – poprzednim razem musieli w tym celu złożyć ogromną ofiarę, teraz zaś byłoby to zbyt trudne. Sługa Tzeentcha musiał więc skorzystać z innej opcji. Pozostawienie czegoś, co pochłaniałoby energię, by potem uwolnić ją, gdy nastanie odpowiedni czas i zgromadzi się jej odpowiednio dużo, by uniknąć konieczności poświęcania dostatecznie wielkiej ilości ludzi, których złapanie byłoby zbyt czasochłonne i mogło zwrócić na siebie uwagę, było prawdopodobnie tym, na co zdecydował się demon Chaosu. W swoim raporcie pisze pan, iż w kotlinie, gdzie miał miejsce cały incydent, znajdowały się schowane pod ziemią w różnych punktach kamienne płyty emitujące niezidentyfikowany rodzaj energii. Roztaczały też swego rodzaju pole energetyczne na obszarze całej kotliny. Z racji tego, że była ona oddalona od pierwotnej lokalizacji Działa oraz ciężko było się do niej dostać, gdy opanowaliśmy ten świat, nie zdążyliśmy do niej dotrzeć, zanim przybyła flota Chaosu. Idealne miejsce na schowanie artefaktu, wystawienie na działanie plugawej magii roztaczanej przez ukryte pod ziemią źródła energetyczne, oraz otwarcie portalu, gdy zostanie zgromadzona odpowiednia ilość mocy, by przeprowadzić właściwy rytuał. Sprytne... - Inkwizytor zaciągnął się głęboko.
- I uważa pan, że ten przedmiot, w którym demon gromadził energię potrzebną do otwarcia wrót Spaczni, został w jakiś sposób zmodyfikowany czy zaklęty przez World Eaters? Dlaczego go po prostu nie zniszczyli?
- Najprawdopodobniej zapieczętowali go, by uniemożliwić jego wykorzystanie. Możliwe, że demon Tzeentcha nałożył nań zbyt silne zaklęcia ochronne, by dało się go zniszczyć w konwencjonalny sposób. Jako że wyznawcy Khorne'a brzydzili się magią, nie zamierzali używać jej do złamania czarów rzuconych przez Pana Przemian. Ale mogli przynajmniej zapieczętować artefakt. To prawdopodobnie również pochłonęło wiele ofiar – na potężne czary potrzebna była potężna pieczęć. Fakt, że nie została zniszczona przez demona oznacza, że nie miał on do tego odpowiednio dużej mocy. Albo więc blokada ciążąca na tym, w czym gromadził energię, była zbyt silna, albo w jakiś sposób jego własna potęga była sprzężona z plugawym reliktem. To byłoby nawet logiczne – im większa moc zgromadzona w nim, tym potężniejszy staje się demon. Jednak gdy ten heretycki przedmiot stał się bezużyteczny, tak samo bezradny stał się sługa Tzeentcha. Choć pieczęć nie blokowała zapewne możliwości gromadzenia przez artefakt energii – w przeciwnym razie niemożliwe byłoby uzbieranie jej tyle, by przez wrota do Spaczni przenieść Działo Tytana z powrotem na powierzchnię planety, co przecież miało ostatnio miejsce – to jednak nie mogła zostać ona wykorzystana. Trzeba więc było zdjąć tą blokadę.
- Ma to, według pana, jakiś związek z ołtarzem Khorne'a w wiosce?
- Skoro kondensator magii Tzeentcha został zaklęty mocą boga krwi, to klątwę można by było zdjąć wyłącznie tą samą potęgą. Sam demon nie mógł jednak przeprowadzić czegoś tak skomplikowanego w takim stanie, do tego miałby przecież złożyć hołd wrogiemu bogu.. W jakiś sposób wykorzystał do tego kilku ludzi z wioski. Prawdopodobnie od wyczucia w nim skazy Chaosu uchroniła go wypełniająca kotlinę, w której żyli, aura mrocznej energii, do której zdążyli się pewnie przyzwyczaić, tak że ich zdolność do odczuwania tego plugastwa została znacznie stępiona. Najpierw ich więc pewnie omamił, a potem skłonił do wyrysowania kręgu oraz przeprowadzenia rytuału, który odda ich całkowicie pod ich kontrolę. Wówczas mogliby dokonać czegoś, na co nie zgodziliby się nigdy, będąc o zdrowych zmysłach – złożyć ofiarę panu rozlewu krwi. Prawdopodobnie ukazał się komuś pod kamuflażem, na który mogło mu zostać jeszcze trochę mocy. Na to zaś, że w to wszystko było zamieszanych więcej ludzi świadczy fakt, że na krańcach kotliny – mniej więcej wtedy, gdy powstał krąg w leśnych ruinach – zostały wyrysowane inne magiczne symbole, i to dokładnie nad owymi runicznymi płytami emitującymi energię Chaosu; jeden człowiek nie zdążyłby zrobić tego wszystkiego w tak krótkim okresie czasu. Symbole te miały za zadanie wzmocnić tymczasowo plugawe pole energetyczne roztaczające się na nizinie. Same w sobie stanowią podstawę wielu mistycznych kręgów odpowiadającego heretyckim, czarodziejskim rytuałom, jednak mogą również potęgować samą energię magiczną. To prawdopodobnie również było konieczne, by zadziałały czary manipulujące umysłami nieszczęśników zwiedzionych przez Pana Przemian – prawdopodobnie wymagały one dużej mocy, którą można było osiągnąć tylko wzmacniając pole energetyczne. W jaki sposób w ogóle skłonił ich do współpracy i pod jaką postacią się im ukazał – tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Dość powiedzieć, że w jakiś sposób przekonał ich do pomocy, prawdopodobnie w taki sposób, że do końca nie wiedzieli, co tak naprawdę zamierza, a potem wykorzystał do złamania pieczęci poprzez rytuał ku czci Khorne'a, co odblokowało jego moce i umożliwiło dalsze działanie.
  Starszy Inkwizytor zrobił długą pauzę, w trakcie której wrzucił dopalające się cygaro do popielniczki, po czym zapalił nowe.
- Taka przynajmniej jest moja teoria – dodał. - Sądzę jednak, że, nawet jeśli nie pokrywa się z tym, co naprawdę miało miejsce, jest mocno prawdopodobna i tłumaczy niemal wszystko, co się wydarzyło na tym pechowym świecie, nawet jeśli nie wyjaśnia, jak wciągnięci w to zostali zwykli ludzie, ani tego, dlaczego heretycy nie przetransportowali Działa przez spaczoną przestrzeń na inną planetę. Z pewnością brakuje mi wiedzy, by móc rozwiązać wszystkie dotyczące tej sprawy zagadki. Nie chciałbym, by brał pan moje słowa jako pewnik, mam jednak nadzieję, że choć trochę wyklarowałem wam całą sytuację.
- Jak najbardziej – potwierdził dowódca oddziału zwiadowczego, kiwając energicznie głową. Choć niewiele pomogła mu świadomość, że te wszystkie okrucieństwa nie wydarzyły się bezcelowo, ba – obrzydzało go to, w jaki okrutny sposób Chaos potrafi realizować swoje zamiary – słowa Lawrence'a napełniły go motywacją i duchem walki płynącymi z rosnącej w nim nienawiści do heretyków. Jego przełożony domyślił się tego z wyrazu jego twarzy i uśmiechnął się – za jednym zamachem opracował wiarygodną teorię, którą mógł przedstawić dowództwu Ordo Hereticus, jak również wzmocnił morale swego podwładnego.
- Cieszę się, że poświęcił mi pan swój czas – powiedział w końcu Douser i powstał. Lawrence również to uczynił i obaj mężczyźni pożegnali się po wzajemnych podziękowaniach i wymianie błogosławieństw Imperatora.
  Gdy Naczelny Inkwizytor został sam w swoim gabinecie, podszedł do ściany i westchnął ciężko. Raport wspominał o wielu zabitych w całej wiosce, a między innymi – o zwłokach dwóch dzieci znalezionych przy prowizorycznym ołtarzu Khorne'a. Choć był już stary i niewiele rzeczy potrafiło go wzruszyć, nagle jego serce przejął głęboki żal z powodu śmierci tak młodych obywateli Imperium. Spuścił wzrok i, odmawiając w ich intencji cichą modlitwę, pomyślał w duchu ze smutkiem:
„Biedne, niewinne dzieci”.

Kotori

  • Rage Quitter
  • Posts: 666

Siara

  • Momiji's Henchman
  • Rage Quitter
  • so lonely~~
  • Posts: 644

Pussy in a pussy's pussy in a room of pussy plushy

LVY

  • Biedna Kapłanka!
  • NITORI INSIDE!
  • Posts: 1,110

Give a man fire and he'll be warm for the day. Set a man on fire and he'll be warm for the rest of his life.